top of page

Wywiady - 

Duży Format

Uparta

 

Zrobiłam ksero najlepszych tekstów i wysłałam je do warszawskich redakcji. Oczywiście nikt nie odpowiedział. Rozmowa z autorką książki "Życie to za mało. Notatki o stracie i poszukiwaniu nadziei".

 

Wojciech Orliński zacytował w jednym z felietonów, słowa bohatera swego ulubionego filmu "Informator", że dziennikarstwo to zapełnianie przestrzeni między reklamami. Też tak myślisz? 

- Każdy pracuje, jak czuje. Moja reporterka jest ściśle związana z tym, co dla mnie ważne.

A co jest? 

- Człowiek jest ważny. I jego los.

Przecież pisałaś recenzje teatralne. 

- Pasjonowałam się piosenką aktorską, poświęciłam jej nawet pracę magisterską na polonistyce, ale niewiele brakowało, a wylądowałaby w koszu. Profesor, który był moim promotorem, pogardzał śpiewającymi aktorami, a do tego naniósł uwagi na gotowej, przepisanej na czysto na maszynie pracy. Tak się wściekłam, że trzasnęłam drzwiami i powiedziałem, że nie wrócę. Do profesora poszła mama, nie mogła znieść, że z takiego głupiego powodu nie skończę studiów. Mediacja się udała, w 1995 roku zostałam magistrem.

Po jakimś czasie trafiłaś do jednego z wrocławskich dzienników?

- Nigdzie nie chciano mnie zatrudnić na stałe, żyłam więc długi czas z wierszówki. Gdy wróciłam z pierwszą pensją do domu, powiedziałam mamie, że ją przepraszam, ale przez następny miesiąc będę jadła z jej lodówki, bo pensja wystarczy mi tylko na buty. Mama zresztą utrzymywała mnie kilka ładnych lat.

Potem było już lepiej? 

- Niestety nie. Byłam trochę takim kolorowym ptakiem: jeździłam do pracy do Paryża, przywoziłam odjechane ciuchy, wyglądałam inaczej i zawsze miałam własne zdanie. Mobbowano mnie na różne sposoby, ale ja od podstawówki marzyłam, żeby zostać dziennikarką, i nie odstręczało mnie 20 złotych, jakie dostawałam za recenzję. Innym płacono za podobne teksty dziesięć razy więcej. Uparłam się i trwałam.

To ile wyciągałaś z tych recenzji? 

- Jak mi kiedyś zapłacono 100 złotych za kolumnę, myślałam, że złapałam Pana Boga za nogi. W rekordowym miesiącu zarobiłam 500 złotych. Dzisiaj mnie to nawet bawi, ale wówczas stać mnie było tylko na piwo w tawernie, do której chodziłam śpiewać szanty. W końcu wpadłam na pomysł, że skoro nie mogę wyżyć z pisania, zacznę dorabiać, śpiewając. Zwłaszcza że gdy zdobyłam dość prestiżowe wyróżnienie na festiwalu piosenki francuskiej, Wojciech Młynarski namawiał mnie, żebym przygotowała recital.

Zostałaś śpiewającą recenzentką? 

- Na dłuższą metę nie dało się pogodzić śpiewania do kotleta z dziennikarstwem. Jakiś czas tkwiłam w rozkroku. W końcu zaczęłam chorować i o śpiewaniu nie było mowy. Kiedy powódź pustoszyła Wrocław, wiedziałam już, że chcę pisać reportaże, ale mogłam tylko patrzeć, jak koledzy, zamoczeni po pas w wodzie, nadają relacje. Nikt nie traktował mnie poważnie, bo szefowie, od których zależało moje być albo nie być, widzieli we mnie tylko dziewczynę z "dużą czwórką", na dodatek z działu kultury.

Co zrobiłaś? 

- Skończyłam studia podyplomowe z dziennikarstwa i utknęłam na mieliźnie, bo papier w tym zawodzie nie przekłada się na zatrudnienie. Wtedy pracę dostawali koledzy kolegów. A ja byłam outsiderem. Zaraz potem okazało się, że jestem w ciąży i nie mam z czego żyć. W pociągu do Warszawy do mojego przedziału weszła aktorka, którą kojarzyłam, bo była po wrocławskiej szkole. Zaczęłyśmy rozmawiać. Powiedziałam jej, że nie mam pracy i nie wiem, co ze sobą zrobić. A ona na to: "Słuchaj, ja dostałam ofertę, ale to nie dla mnie, dam ci telefon".

Przyjęli cię? 

- Dzięki niej zostałam piarowcem francuskiego salonu multimedialnego, poprzednika Empiku. Organizowałam spotkania z poetami i pisarzami, byłam chyba pionierem tego typu działalności, nikt wcześniej nie zapraszał literatów do centrum handlowego. Pamiętam, gdy prowadziłam spotkanie z Andrzejem Sapkowskim, mój wówczas dwumiesięczny synek, którego karmiłam piersią, darł się głodny w kulisach. Niestety, po dwóch latach firma zwinęła się z Polski i znów byłam bez pracy. W ręce wpadło mi ogłoszenie, że wrocławska redakcja "Super Expressu" szuka szefa klubu reportera, który mieścił się w tym samym budynku co redakcja. Pokonałam prawie setkę konkurentów, dostałam posadę i zaczęłam organizować imprezy, które służyły zbliżeniu lokalnych polityków z dziennikarzami. Na jednym z koncertów byłam supportem przed Maćkiem Maleńczukiem.

Ale po jakimś czasie "Super Express" zamknął oddziały, a ja zapragnęłam wrócić do dziennikarstwa, tyle że do prasy lokalnej czułam awersję. W jednej z redakcji nie chcieli puszczać moich tekstów, publikowali dopiero, gdy redaktor, który mnie lubił, podpisywał je innym nazwiskiem. Zrozumiałam, że we Wrocławiu nie mam czego szukać. Poszłam do przyjaciółki, która pracowała w bibliotece, zrobiłam ksero najlepszych tekstów i wysłałam kilkanaście grubych kopert do warszawskich redakcji z pytaniem, czy mnie nie zatrudnią. Oczywiście nikt nie odpowiedział.

I nie odpuściłaś? 

- Pierwszy tekst, który opublikowałam w gazecie ogólnopolskiej, to był drapieżny wywiad z wrocławską poetką Ewą Sonnenberg. Ukazał się w "Cosmopolitan". Zaczęłam u nich publikować, ale nie do końca chodziło mi o pisanie o metroseksualnych facetach albo o tym, jak uwieść mężczyznę w jeden dzień. Szukałam dalej i wysyłałam propozycje tematów do rozmaitych gazet. Początkowo odzywały się tylko pisma kobiece. Jeszcze dla "Cosmo" napisałam reportaż o współczesnym Kalibabce, który uwodził kobiety w całej Polsce. Kolejne, już dla "Marie Claire" - o ofiarach nieudanych operacji plastycznych czy kobietach, którym podczas porodu zmarło dziecko, bo na czas nie zrobiono cesarskiego cięcia.

A jak trafiłaś do "Dużego Formatu"? 

- Przyjaciółka poznała mnie z Moniką Regulską, która prowadzi Syndykat Autorów. Powiedziała, żebym wysłała jej jakiś materiał, a ona się rozejrzy. Gdy napisałam reportaż o złodziejach, którzy w zmowie z konduktorami okradają pasażerów, wysłała go do Mariusza Szczygła. Po kilku dniach odesłała mi odpowiedź, Mariusz napisał: "Jaka ta Iza zdolna". Wydrukowałam sobie tego maila i przykleiłam nad biurkiem. Codziennie, siadając do komputera, patrzyłam na to zdanie, bo pierwszy raz w życiu ktoś mnie pochwalił. Czytałam je za każdym razem, jak traciłam wiarę w siebie. Był 2005 r.

Od tej chwili było już z górki? 

- Nie tak od razu. Pamiętam, że gdy redaktorka "Dużego Formatu" zwróciła mi reportaż o konduktorach do poprawy, myślałam, że się powieszę. Nie byłam przyzwyczajona do takiej pracy nad tekstem. W lokalnej prasie nie miałam od kogo się uczyć. Płakałam i poprawiałam. Dziś jestem wdzięczna. Takich redaktorów jak w "Dużym Formacie" jest już niewielu.

Na początku naszej współpracy Szczygieł powiedział: "Iza, nie piszemy o biedzie i o chorobach". Zaskoczył mnie, bo takie tematy jakoś się do mnie kleiły. Zgłaszałam je więc gdzie indziej. Współpracowałam wtedy z każdym, kto chciał mnie publikować. Po jakimś czasie dostałam propozycję etatu w "Formacie" i "Newsweeku" jednocześnie. Wybrałam "Newsweek", bo nie kazali mi przeprowadzać się do Warszawy. Bałam się wyjazdu do miasta, w którym nikogo nie znałam. Mój syn miał wówczas pięć lat, dużo chorował, a ja właśnie rozstałam się z jego ojcem. Dziadkowie proponowali, że się nim zaopiekują, będę wracać na weekendy. Ale nie potrafiłam go zostawić. Może dlatego, że jak miałam kilka miesięcy, mama oddała mnie na wychowanie swoim rodzicom. Gdzieś na dnie duszy nadal chowam żal do niej i ojca, że ich przy mnie nie było.

Ale w końcu przeniosłaś się do Warszawy. 

- W 2008 roku. Tyle że po czterech miesiącach zredukowali mój etat i znów pracowałam jako wolny strzelec. Dopiero pięć lat później związałam się na stałe z "Formatem". Dostałam Grand Press, potem dwie kolejne nominacje do tej nagrody.

Masz za sobą kilkanaście lat marszu pod wiatr. 

- Moją siłą była pasja. Jeśli ją masz, to nic nie jest w stanie cię zabić. Kiedy pod koniec lat 90. zamierzałam się poddać i zrezygnować z zawodu, kolega kupił mi "Heban" Kapuścińskiego. Tam jest taki fragment o kobiecie, której złodziej ukradł garnek - jedyną rzecz, z której żyła, bo gotowała w nim jedzenie i sprzedawała je na ulicy. To była rozpacz! Pomyślałam: nie złamią mnie te kopniaki w tyłek i puste konto w banku, bo moim obowiązkiem jest pisać o ludziach, których głosu nikt nie słyszy.

O nich jest zbiór reportaży, który znalazł się w finale Nagrody Kapuścińskiego? 

- Jest jak moje linie papilarne. To dziesięć lat bardzo intymnej podróży w głąb człowieka. Pisania o piekle, które stwarzamy sobie nawzajem w kraju, gdzie trudno o sprawiedliwość. Nie wiem, który z tych reportaży jest dla mnie najważniejszy. No bo jak porównać tragiczną historię zaszczutej przez kamienicznika Jolanty Brzeskiej z tym, co spotkało lekarkę niesłusznie oskarżoną o błąd medyczny i śmierć pacjentki? Każdy z tych tekstów przeżyłam, odchorowałam. Ale ludzie, których spotykam, wciąż są dla mnie darem.

 

Rozmawiała Bożena Aksamit, Duży Format, 23 kwietnia 2015

bottom of page