Pani Monika Prześlakowska, autorka podcastu „Mam fioła na punkcie Jasia” była uprzejma napisać do prawnika wydawnictwa W.A.B, które wydało moją książkę "Ballady morderców. Kryminalny Wrocław", odpowiedź na pismo, z którym „zapoznała się z zaskoczeniem” i nie bardzo rozumie moje zarzuty:
„Pisze Pan, że w moim podcaście znajdują się „zapożyczenia” dotyczące „charakterystycznych ustaleń i konceptów Pani Izy Michalewicz, jednak nie podaje Pan, co konkretnie zostało przejęte i stanowiłoby naruszenie autorskich praw osobistych i majątkowych lub dóbr osobistych Pańskich Mocodawców. W tej sytuacji ustosunkowanie się do wysuniętych ogólnikowo zarzutów nie jest możliwe. Dziwi mnie taki sposób sformułowania pisma, który uniemożliwia dokonanie weryfikacji wysuwanych zarzutów i odniesienie się do nich”.
Pozwoliłam więc sobie spisać ten podcast, co zajęło mi trochę czasu i wypunktować miejsca, w których podcasterka kopiuje mój reportaż czasem na zasadzie kopiuj – wklej, a czasem po prostu opowiadając po swojemu to, co napisałam. Ciekawe jest też tworzenie wypowiedzi, których nie było ;)
Zamieszczam całość na blogu, bo fejsbuk tego nie dźwignie. I bardzo Was proszę, kochani czytelnicy (a może są wśród Was prawnicy?) o przeczytanie całości i rozjaśnienie mi: czy ja jestem wielbłądem? Bo przyznam, że tak się właśnie czuję. Może nie mam racji i to tylko moja frustracja – jak argumentuje świat podcasterski.
Boldem (a więc wytłuszczeniem) zaznaczyłam fragmenty z mojego reportażu, które są niejako „odpowiedzią” na to, o czym mówi podcasterka. Im dalej tym ciekawiej.
Reszta to script z podcastu Pani Prześlakowskiej.
Oceńcie sami. Czekam na komentarze.
***
Podcast zaczyna się od reklamy. Tych reklam w całym podcaście pojawi się w sumie dziesięć.
W mieszkaniu przy ul. Macedońskiej we Wrocławiu na ostatnim piętrze dziesięciopiętrowego budynku było duszno, a okna były szczelnie zamknięte.
Było to zaskakujące, bo był to środek wakacji: 30 lipca 1990 roku.
(…) był 30 lipca. Piękny, upalny środek lata. We Wrocławiu, mieście ponad stu mostów, Odra intensywnie parowała nadając powietrzu wilgoci, a skórze dodatkowych kropli potu.
W mieszkaniu, w którym stała wanna panował zaduch. Otwierane dotąd często okna były szczelnie zamknięte.
Wraz z niewywietrzonym mieszkaniem pojawił się niepokój. Ale najgorszy widok czekał w łazience. Stała tam wanna, która była wypełniona woda a ta zabarwiła się na czerwono. Jednak to, co przerażało najbardziej to widok kobiety leżącej na boku z podkurczonymi nogami. Choć wanna była pełna wody to od razu rzucał się w oczy jej wielki brzuch. Była w ciąży, w ósmym miesiącu. Tego dnia zmarły więc dwie osoby.
Na czarno – białych policyjnych zdjęciach wygląda jakby spała. Na lewym boku, w wannie po brzegi wypełnionej wodą, z nogami podkurczonymi pod ostro zarysowany brzuch.
Była w siódmym miesiącu ciąży.
Co przydarzyło się tej kobiecie i jej nienarodzonemu dziecku? Do dziś nie ma pewności.
Wrocław to stolica województwa dolnośląskiego (tu liczba mieszkańców, parę newsów z Wikipedii).
Kojarzy się z mostami i krasnalami (tu podcasterka skupia się na krasnalach, wątek zupełnie nie przystający do historii, wodolejski, mam wrażenie że służy rozmyciu faktu korzystania z mojej książki).
Używa nazwy dzielnicy Sępolin (zamiast Sępolna), a całość trwa do 4’37, kiedy historia przenosi się do końcówki lat 80:
Właśnie wtedy swoje pierwsze kroki we Wrocławiu w telewizji stawiała Martynika. I możecie się zastanawiać czy dobrze powiedziałam, bo to imię jest dosyć nietypowe, niepopularne, ale za to łatwo wpada w pamięć.
Skąd się wzięło? Nie znalazłam innego wyjaśnienia jak po prostu karaibska wyspa. Martynika jest departamentem zamorskim Francji (tu opis z Wikipedii, nie wiadomo po co, bez uzasadnienia, klimat, górzystość).
Miała na imię jak karaibska wyspa: Martynika.
Czy opis tej wyspy pokrywa wam się z Martyniką, o której wam dzisiaj opowiem? To już oceńcie sami.
Urodziła się 28 października 1962 roku we Wrocławiu. Zdecydowanie lubiła się wyróżniać. Miała ciemne włosy do ramion, które farbowała na rude włosy. Była drobna i filigranowa, mierzyła 156 cm wzrostu. Swoją figurę lubiła podkreślać kolorowymi sukienkami. Była towarzyska, otwarta na nowe znajomości, chłonęła świat.
Drobna, filigranowa, rudowłosa, zawsze ubrana w kolorowe sukienki. Jakby ta wyspa różnobarwnych domów i intensywnych kolorów nadała rys jej osobowości.
Dusza towarzystwa. Świetnie pływała, tańczyła (chodziła do szkoły baletowej), dużo czytała.
- Cechowała ją pewnego rodzaju odwaga i otwartość. Widoczna w towarzystwie, oryginalna w swoim wyglądzie, charakterze, a przy tym bardzo ciepła i życzliwa (…).
Postanowiła zostać dziennikarką choć studiowała pedagogikę. Jej ojciec twierdził, że kochała dzieci i była zwolenniczką nowoczesnej szkoły. Początkowo po ukończeniu studiów pedagogicznych pojęła pracę jako nauczycielka języka polskiego, ale jej niekonwencjonalne metody budziły sprzeciw. Nauczyciele z większym stażem wyrażali swoja dezaprobatę odnośnie jej podejścia.
A to sprawiało, że Martynika się nie realizowała, nie chciała się do nich dostosowywać. Uważała, że edukacja powinna się rozwijać, powinna się dostosowywać do dzieci a nie dzieci do nauczycieli.
Jej wyraz buntu odnośnie systemu można było zobaczyć w artykule, który napisała, który demaskował tradycyjne metody nauczania i relacje, jakie panowały w szkole. Po tym jak ten artykuł został opublikowany było jasne, że Martynika w szkole nie ma już czego szukać. Musiała zmienić pracę. Postanowiła skupić się na pisaniu. Chciała być dziennikarką, ale początkowo działała jako wolny strzelec. Najpierw pisała do lokalnych gazet a potem trafiła do telewizji. A dokładniej do wrocławskiego Ośrodka TVP.
Pojawiła się tam jesienią 1987 roku. Pracował tam też jej ojciec, któremu podlegał cały pion techniczny.
Martynika skończyła pedagogikę i początkowo pracowała w wrocławskich gazetach jako freelancer. Do telewizji przyszła jesienią 1987. Pracował tu już jej ojciec. Od lat 80. podlegał mu pion techniczny.
Jej mama z kolei działała w zupełnie innej branży, bo pracowała jako technik rentgena w szpitalu dziecięcym
Ta informacja pojawia się tylko w moim reportażu: „Jest luty 1990. Martynika i Jan przychodzą do jej matki do pracy. Maria Ł. jest technikiem rentgena, pracuje w dziecięcym szpitalu przy ul. Traugutta we Wrocławiu”.
Martynika szybko odnalazła się w telewizji a jej talent został dostrzeżony. Od razu połączyła swoje dwie największe pasje: pisanie i pracę z dziećmi. W TV otrzymała szansę pracy przy programach dla dzieci i młodzieży, takich typowo kulturalnych, jednak największy rozgłos przyniósł jej program dla dzieci „Sałata dla małolata”, którego była współprowadzącą. Łącznie na antenie pojawiał się przez dwa lata raz w tygodniu. Jej otoczenie zapamiętało ja jako zawsze uśmiechniętą a wręcz promieniującą. Miała coś takiego w sobie, co przyciągało.
W marcu 1998 roku wyemitowany został dokument „Sprawa Martyniki” Krzysztofa Tchórzewskiego. To dzięki niemu możemy o niej się trochę więcej dowiedzieć (…).
Tu opis, że jest fragment programu, którego już w TV nie zobaczymy. Widać tam Martynikę, wokół której siedzą dzieci i która zadaje im pytania. Wyróżnia ją to, że mówi z takim charakterystycznym francuskim r.
Uwagę zwracają także jej oczy: duże, ciemne, ma łagodne spojrzenie. Jeden z realizatorów wypowiadał się o niej tak: „Martynika? Pełna zapału. Ciągle z pomysłami”.
Z kolei jej matka wypowiadała się o niej tak: „ciągle coś wymyślała, chciała podróżować, świetnie pływała, zapisała się do klubu płetwonurków. Była doskonałą pływaczką. Do perfekcji opanowała wszystkie style (czy to jeszcze cytat z matki?). Pięknie tańczyła. Była po szkole baletowej. I mnóstwo czytała. Zawsze otoczona przyjaciółmi.
Kobieta też zawsze jej mówiła, że chłopcy będą ją nosić na rękach.
Martynika była odważna, wyróżniała się z tłumu. Zdecydowanie przykuwała uwagę swoją oryginalnością.
„Sprawę Martyniki” Krzysztofa Tchórzewskiego wyemitowała telewizyjna Dwójka w marcu 1998 roku. Reżyser wprowadza nas w świat młodej kobiety cytując na początku fragment jednego z jej programów. Siedzi tam otoczona dziećmi, którym zadaje pytania o ocenianie ludzi po wyglądzie. Gęste włosy ma związane w luźny kucyk i mówi z charakterystycznym, zalotnym francuskim „r”. Odziedziczyła tę wymowę po ojcu, zresztą jest do niego bardzo podobna. Zwłaszcza oczy: duże, ciemne, łagodne, nadające jej spojrzeniu dziewczęcą delikatność.
W momencie, gdy doszło do tragedii miała 28 lat i na koncie małżeństwo, w którym się nie odnalazła. Marzyła o prawdziwej miłości a ta do niej w końcu zapukała.
Tylko że kosztowało ją to wiele emocji (tu cytat listu „U mnie trwa nieustająca rewolucja i tyle roboty, że pierdolca można dostać. Gdyby nie fakt, że nie mogę się po prostu załamać i wyć jak pies - wyłabym jak załamany pies. Żeby było przewrotnie, czuję się szczęśliwa, jak lala malowana”).
Martynika miała 28 lat i miłość, na którą czekała całe życie. Jeśli nawet doznawała jakichś ran, to przechowywała je niczym klejnoty w puzderkach codzienności.
Pisała do przyjaciółki z dzieciństwa:
„U mnie trwa nieustająca rewolucja i tyle roboty, że pierdolca można dostać. Gdyby nie fakt, że nie mogę się po prostu załamać i wyć jak pies - wyłabym jak załamany pies. Żeby było przewrotnie, czuję się szczęśliwa, jak lala (malowana) (…).
Jan (…) był od niej starszy o 14 lat. Pracował, ale miał dwuletnią przerwę od pracy w okresie stanu wojennego by potem znów do niej wrócić. Był realizatorem programów i miał opinię świetnego fachowca. Pracował w pionie technicznym, czyli podlegał ojcu Martyniki.
Poznali się we wrocławskim oddziale Telewizji Polskiej pod koniec lat 80. Jan S. pracował tam już od 1979 roku z dwuletnią przerwą w stanie wojennym. Był realizatorem programów z opinią świetnego fachowca.
Tu opis, że 1 sierpnia wzięła ślub z Andrzejem, zamieszkali razem a jej kariera się rozwijała. Wydawała się być szczęśliwa.
Martynika - świeżo upieczona mężatka. Dopiero co 1 sierpnia wyszła za mąż z wielkiej miłości za Andrzeja Ł.
Jednak uwagę jej ojca przykuło to, że jej relacja z Janem zdawała się mieć coraz mniej służbowy charakter. Mężczyzna nie miał o Janie najlepszego zdania w kontekście jego relacji z kobietami. Mówiąc wprost: miał go za kobieciarza. A przecież miał żonę i dzieci. Dwójkę: w zależności od źródeł 8 i 14 albo 17-letnie.
Tu opis jak ojciec widuje ją z Janem coraz częściej a ona mu wyjaśnia, że Jan pomaga jej się zapoznać z realizacją programów.
To jednak jej ojca nie uspokoiło. Potem wrócił do tematu mówiąc cytuję, że to babiarz i żeby niczego więcej z nim nie kombinowała.
„Często spotykałem córkę z S. w gmachu TV. Urzędował niedaleko mojego gabinetu.
Powiedziałem jej, że często widuję ich razem. Martynika odparła, że S. pomaga jej zapoznać się z realizacją. Po jakimś czasie zapytałem jeszcze raz, bo wydawało mi się, że ich kontakty są bliższe. Powiedziałem o nim „babiarz”, bo takie słuchy chodziły. Sygnalizowałem żonie, że nie podobają mi się ich stosunki” – tak Jan Ł., ojciec Martyniki odtwarzał śledczym z pamięci początki ich znajomości.
Martynika odpowiadała ojcu, że to tylko koleżeńska znajomość a ich rozmowy dotyczą tylko pracy. Rodzice – że nie interweniowali, lecz obserwowali co się wydarzy.
Doszło do tego, że należało to już nazywać romansem.
Znowu o tym, kiedy się poznali, że Jan był żonaty od ponad 20 lat i miał dwoje dzieci a Martynika też była mężatką.
Martynikę i Jana łączyła wspólna praca. Wiek nie miał większego znaczenia, choć on starszy od niej o 10 lat. Ale oboje żyli w różnych światach. Jan - żona i dwie córki (17 i 8 lat), Martynika - świeżo upieczona mężatka. Dopiero co 1 sierpnia wyszła za mąż z wielkiej miłości za Andrzeja Ł.
Pracownicy opisywali Jana: „absolwent łódzkiej filmówki, rzetelny, szanowany za kompetencje i zawodowstwo. Miły i grzeczny. Chyba że przychodził na kacu, wtedy było trochę gorzej”.
Nie było też tajemnicą to, że od dawna uwielbiał towarzystwo pięknych kobiet. Jednak dopiero później wyszło na jaw, że nie był to jego pierwszy romans.
Rodzina nie zdawała sobie sprawy z tego romansu, ale o tym później.
Jak się poznali Martynika miała 25 lat, Jan o 14 starszy. Tak go zapamiętała Lena Kaletowa – jego przełożona: Taki święty Franciszek (to cytat z tekstu Gazety Wyborczej, który ja cytuję): W sumie niepozorny. Wysoki, szczupły, z lekką brodą, w sandałach bez skarpetek i wytartych dżinsach.
„Taki święty Franciszek”, mówili o nim znajomi[1].
Martynikę poznał przy okazji realizacji programów dla dzieci i młodzieży, często ze sobą pracowali, nieraz do późnych godzin.
Czasem się pocałowali, ale dla niego nie miało to wielkiego znaczenia. Ale Martynika podeszła do tego inaczej. Zestresowała się, mówiła Janowi, że teraz boi się iść do pracy, że na pewno wszyscy wiedzą i będą się tak na nią patrzyli, może robili jej jakieś wyrzuty. Ale emocje szybko przeważyły nad rozsądkiem.
Pracowali razem przy produkcji programu dla dzieci Sałata dla małolata. Często montowali wieczorami i w nocy.
„Podczas wspólnej pracy pocałowaliśmy się. Sam nie wiedziałem, jak to się stało” – powie potem Jan. „Nie przywiązywałem do tego wagi. Z opowiadań Martyniki wiem, że obawiała się po tym pocałunku wejść do TV, bo miała wrażenie, że wszyscy o tym wiedzą”.
Zaczęło się rozwijać uczucie, nie chcieli się z tym kryć. Liczył się tylko Jan, którego pieszczotliwie nazywała Jasiem. Paula, która przyjaźniła się wtedy z Martynika i wspólnie realizowały program tak wspominała tamten moment:
„Oni się zresztą nie kryli, chadzali za rękę, okazywali sobie czułość, wszyscy o tym związku w tv wiedzieli. Zapamiętałam jego opiekuńczość w stosunku do Martyniki. Często ją przytulał.
Miłość wykluwała się powoli. Z czasem zaczęła być widoczna.
Paula J.:
– Oni się z nią zresztą nie kryli. Chadzali za rękę, okazywali sobie czułość. Wszyscy o tym związku w telewizji wiedzieli. Zapamiętałam jego opiekuńczość w stosunku do Martyniki. Często ją przytulał.
Andrzej (…) od razu wyczuł, że w życiu jego żony pojawił się inny mężczyzna. Chciał ratować małżeństwo i był gotów zrobić naprawdę wiele. Ale Martynika myślała już tylko o Janie.
Z Andrzejem pobrała się w 1987 roku. Mężczyzna jeszcze wtedy studiował a Martynika już pracowała. Wiedziała czego chce w życiu a jednym pragnień było to, że chciała mieć dziecko. Andrzej jako student nie był jeszcze na to gotowy. Zresztą temat szybko się skończył, bo mężczyzna zorientował się, że żona go zdradza.
Postawił jej całkiem logiczny warunek: poprosił, aby wybrała albo Jan albo on. I Martynika wybrała swoimi czynami, bo nadal nie wracała na noc do domu. Nadal spotykała się z Janem. Matka Martyniki Andrzeja opisywała tak (ten cytat, podobnie jak kilka innych jest tak zwanym nowotworem: przerobiony z wypowiedzi bohaterów reportażu):
„Był wiecznym studentem na garnuszku rodziców. Nieodpowiedzialny. A tu pojawił się przed nią ktoś dojrzały, samodzielny, opiekuńczy”.
Matka Martyniki, Maria Ł., powie: „Andrzej był wiecznym studentem, dlatego nie chcieliśmy się zgodzić na ten ślub. Ale córka bardzo chciała. W pierwszym okresie małżeństwa było im ciężko, ale w porządku. Byli na utrzymaniu rodziców Andrzeja i nas. W drugim roku małżeństwa Martynika żaliła się, że jest tak, jak myślała i że im się nie układa”.
Martynika latem 1989 roku wie, że nic z małżeństwa. Poróżniło ich, że ona chciała mieć dzieci, Andrzej nie za bardzo (powtarza się). Bo pracował tylko na zlecenie a resztę czasu poświęcał edukacji. Wtedy Martynika też pracowała na ¼ etatu więc wydawało się, że finansowo nie są gotowi na posiadanie dziecka. Oświadczyła rodzicom, że chce się rozwieść aż w końcu z nimi zamieszkała. Swoją decyzję przekazała mężowi pod koniec lipca, potem czekała ich jeszcze półtoraroczna separacja.
Martynika chciała mieć dziecko, a Andrzej nie. Twierdził, że nie może podjąć pracy, bo jeszcze nie skończył studiów. Pracował na zlecenia, ale mało zarabiał. W domu się nie przelewało, bo Martynika w tamtym czasie pracowała na jedną czwartą etatu.
Maria Ł.: „Latem 1989 po powrocie z urlopu, powiedziała nam, że myśli o rozwodzie. Widzieliśmy się z nią codziennie. Któregoś dnia poinformowała, że się do nas sprowadza i zamieszkała u nas”.
Andrzej postanowił umówić się z Janem, żeby zrozumieć, z kim walczy. 7 sierpnia zadzwonił do Jana. Umówił się z nim pod budynkiem tv a potem poszli do parku. Żaden z nich się nie spodziewał, że to spotkanie zajmie im tyle czasu, bo ostatecznie rozmawiali przez cztery godziny. Rozmowę ułatwiał im koniak, który przyniósł Jan. Andrzej chciał się dowiedzieć o nim jak najwięcej, sprawdzić, czy może jeszcze zawalczyć o Martynikę.
Spotkanie to zakończyło się zawiązaniem swoistego paktu: że niech to ona wybierze. Andrzej postawił jeden warunek, że Martynika będzie miała miesiąc na decyzję…
Tu podcasterka opowiada o stypendium męża Martyniki w Austrii i jeżeli Andrzejowi tak zależy to może ją zabrać ze sobą…
Dla Andrzeja wyglądało to tak, jakby Jan chciał, że problem sam się rozwiązał, bo nie mógł sam zdecydować….
Andrzej Ł., mąż Martyniki, o związku z Janem dowiaduje się pod koniec lipca 1989 roku. Podczas półtorarocznej separacji próbuje jeszcze o nią walczyć. 7 sierpnia dzwoni do Jana i umawia się z nim w telewizji. Idą na spacer do pobliskiego Parku Południowego. Rozmawiają przynajmniej cztery godziny, popijając przyniesiony przez Jana koniak: „Chciałem się jak najwięcej dowiedzieć o nastawieniu tego człowieka, co dałoby mi możliwość zorientowania się, jakie są moje szanse walki o żonę” – powie potem w prokuraturze Andrzej Ł.
„Nie pamiętam, aby bezpośrednio mówił o rozwodzie.
Zawarliśmy umowę, by Martynika wybrała któregoś z nas, bez nacisków. Zresztą mówiłem jej, że jestem w stanie wybaczyć jej ten związek. S. zaproponował, żebym wziął Martynikę ze sobą za granicę (jechałem na stypendium do Austrii). Wydawało mi się, że chciał, by ktoś inny rozwiązał tę sprawę za niego, tak jakby obawiał się tej sytuacji. Liczyłem na to, że ze sobą zerwą”.
Ale Martynika 1990 rok witała już razem z Janem. Jej rodzice wciąż jednak nie byli przekonani do tej relacji, ale Martynika nic sobie z tego nie robiła…. Zatracała się w tej znajomości. Pod nieobecność rodziców sprowadzała go do ich domu. Mówiła, że się kochają i że jest im dobrze.
Z czasem zaczęła bardziej emocjonalnie opowiadać rodzicom o Jasiu. Rok 1990 zaczął się dla niej spędzonym z nim sylwestrem. „Daj sobie spokój, ma żonę i dwoje dzieci”, mówiła jej matka.
„Młodsza córka, Karolina, powiedziała nam, że pod naszą nieobecność S. bywa w naszym domu. Martynika tłumaczyła mi, że się kochają i jest im ze sobą dobrze”.
Spędzali każdą wolną chwilę razem i w pracy i po pracy. Ich miłość w końcu zaczęła być widoczna. Przestali się z nią kryć. Chadzali za rękę, nie brakowało między nimi czułości (podcasterka powtarza już to, co mówiła wcześniej).
Jedną z pierwszych osób, które miały okazję zaobserwować ich relację na gruncie prywatnym była Ewelina, przyjaciółka Martyniki. Na niej mężczyzna zrobił bardzo dobre wrażenie. Odwiedzili ją razem w Krakowie a ta cieszyła się, że Martynika w końcu poznała kogoś o kim zawsze marzyła.
O tym spotkaniu mówiła tak: „Dawał jej gwarancję pewności siebie i określonej wartości czego ona zawsze tak bardzo pragnęła. W mojej obecności zachowywali się tak, jakby byli wzorowym małżeństwem”.
Jana S. wcześniej niż rodzice poznała Ewelina P. Znały się i przyjaźniły z Martyniką od dziecka. Ufały sobie i ze wszystkiego się sobie zwierzały. Przyjaciółki od serca. Na Ewelinie Jan zrobi bardzo dobre wrażenie. Kobieta zauważy przywiązanie i miłość Martyniki. „Dawał jej gwarancję pewności siebie i określonej wartości, czego ona zawsze tak bardzo pragnęła. W mojej obecności zachowywali się oboje tak, jakby byli wzorowym małżeństwem. Odwiedzili mnie w Krakowie. Cieszyłam się, że Martynika, moja przyjaciółka, której zawsze dobrze życzyłam, znalazła „»takiego faceta«”.
W pracy z kolei relację te obserwowała Paula, z którą się Martynika również przyjaźniła, bo razem prowadziły program. Nie dziwiła się Martynice, bo widziała, że Jan miał w sobie coś takiego, że mógł podobać się kobietom. Do tego jeszcze był inteligentny, oczytany i bardzo wrażliwy. Ale miał też swoją drugą twarz. Wtedy, kiedy na planie robił się bałagan i on w jednej chwili potrafił wszystkich ustawić. Zdecydowanie był cholerykiem.
– Mógł podobać się kobietom: smukły, z zarostem lekko już muśniętym siwizną. Inteligentny, oczytany i bardzo wrażliwy. Zawsze mówiło się, że Jasiek jest dobry. Bywał cholerykiem. Kiedy był burdel na planie, to wszystkich umiał ustawić. Ale to akurat pożądana cecha – tak opisuje go Paula J.
Mijały kolejne miesiące.
Miłość się rozwijała a małżeństwo Martyniki kończyło. Ostatni raz z Andrzejem spotkali się w czerwcu 1990 roku, kiedy to miała miejsce ich sprawa rozwodowa.
Ale miłość Martyniki była silniejsza od jej małżeństwa. Ostatni raz z Andrzejem spotkają się na sprawie rozwodowej w czerwcu 1990 roku, kiedy jej życie weźmie już drugi zakręt.
W liście do swojej przyjaciółki Eweliny Martynika pisała: „Dwa dni temu udało mi się rozwieść z Andrzejem. Sprawy mieszkaniowe ciągną się, ale może niedługo już uda nam się znaleźć w domu? Jesteśmy już zmęczeni ty. Wszystkim, szczególnie Jaś”.
W liście tym podzieliła się również radosną nowiną, bo okazało się, że kobieta jest w ciąży.
Pisała „dzidziuś w brzuchu to cholernie dziwna historia. Jaś mówi o nim bękart, chciałby, żeby to była dziewczynka. O tiwi nie ma co pisać, to istny dom kretynów. Sierpień wrzesień bierzemy ślub, całuję mocno, M”.
Dzidziuś w brzuchu to bardzo dziwna historia. Jaś mówi o nim bękart. To jest w końcu rasowy bękart. Chciałby, żeby bękart był dziewczynką, mi jest ganc pomada (…)”.
O tym, że jest w ciąży Martynika dowiedziała się na przełomie stycznia i lutego 1990 roku i bardzo się z tego cieszyła, bo pragnęła tego dziecka. Początkowo Jan był zaskoczony, ale potem jak zapewniał ucieszyła go ta wiadomość. Mieli też zacząć snuć wspólne plany. Rozwód otrzymała bez przeszkód. Trudniejsze zadanie miał Jan, bo to on miał rozmówić się z żoną i załatwić im mieszkanie.
Obecnie Martynika mieszkała u rodziców a oni nie do końca aprobowali jej nowy związek. Gdy dowiedzieli się o ciąży ich brak zaufania do Jana tylko się pogłębiał. Nie wierzyli w jego słowa, w jego radość, uważali, że oszukuje ich córkę. Później okazało się, że jego żona nie wiedziała o tym romansie męża, mimo że Jan przedstawiał to trochę inaczej.
(…)
Oznaczało to, że Jan wycofał się ze swoich początkowych obietnic. Natomiast przygotował nowe. Obiecał Martynice pomagać w miarę możliwości, głównie finansowo. Oczywiście zadeklarował także, że uzna dziecko i będzie wspierać Martynikę w jego wychowaniu. Twierdził, że kobieta przyjęła to dosyć dobrze, ale poprosiła, by ze względu na jej rodziców utrzymywali pozory wspólnych planów. Chciała się wyprowadzić, ale wiedziała, że jeżeli miałaby to zrobić sama to rodzic jej nie puszczą, zwłaszcza, że była w ciąży.
Jana zdaniem Martynika była mało zaradna i niezdyscyplinowana wewnętrznie. W jednej z wypowiedzi dodał nawet że myślało tym, aby w przyszłości wziąć od niej dziecko i wychować w swojej rodzinie. Nie wiadomo czy to była prawda, bo przyjaciele Martyniki i ich znajomi twierdzili, że wydawało im się, że oni są ze sobą przez cały czas blisko. Czy mogli aż tak udawać?
Do tego jeszcze wrócimy.
Policjanci usłyszą jeszcze, że Martynika nie była w stanie sama wychować dziecka. Nie miała wewnętrznej dyscypliny, a charakter pracy nie pozwoliłby jej na zaspokojenie potrzeb malucha.
„Chciałem w przyszłości wziąć dziecko i osobiście zająć się wychowaniem w mojej rodzinie.
Wiem, że rodzice Martyniki bardzo by jej pomogli w wychowaniu wnuka, ale nie chciała się na to zgodzić”.
Jedną z pierwszych osób z pracy, która dowiedziała się o ciąży Martyniki była Paula. Kobieta twierdziła, że ta była niesamowicie szczęśliwa z tego powodu. W zasadzie to obie się cieszyły. Martynika miała już nawet wybrane imię. Wiedziała, że to będzie chłopiec i mówiła, że nazwie go Filip.
Paula J.:
– Bardzo szybko powiedziała mi, że jest w ciąży. Była z tego powodu szalenie radosna. Obie się niesamowicie cieszyłyśmy. Powiedziała mi, że to będzie Filip. Chłopiec.
I ja go wymalowałam na ścianie w naszym redakcyjnym pokoju. Takiego niedużego chłopca w krótkich majtkach.
I podpisałam: Filip. (to wypowiedź z mojej rozmowy z Pauliną)
Przyjaciółce Ewelinie wszystko relacjonowała za pomocą listów i rozmów. Ewelina twierdziła, że Martynika była naprawdę zakochana. I że para planowała ślub na przełomie sierpnia i września.
I – niby – żartowała, że będzie musiała wybrać jakąś kolorową sukienkę, bo w bieli już nie wypada jej się pokazać.
(…)
Swoim rodzicom o ciąży powiedziała w lutym 1990 roku. Zaczęła od mamy, którą odwiedziła w pracy wraz z Janem. Tu, że Jan cieszył się, że Martynika jest w ciąży i twierdził, że jego małżeństwo się rozpada a żona pogodziła się z tym, że łączą ich tylko dzieci.
Kosztowało go to naprawdę wiele emocji co poskutkowało tym, że mężczyzna się popłakał.
Matka Martyniki tak wspomina tamten dzień: „Któregoś dnia miałam dyżur w szpitalu i oni przyszli do mnie oboje rozradowani, że będą mieli dziecko. On płakał ze szczęścia” (cytat nowotworowy).
Jest luty 1990 roku. Martynika i Jan przychodzą do jej matki do pracy. Maria Ł. jest technikiem rentgena, pracuje w dziecięcym szpitalu przy ulicy Traugutta we Wrocławiu.
Akurat ma dyżur.
Widzi Jana po raz pierwszy.
– Co masz mi do powiedzenia? – pyta prosto z mostu.
– Kocham pani córkę. Dostałem świra na jej punkcie i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Zostanie pani babcią.
Martynika jest w ciąży i bardzo się z tego cieszę. Marzę, żeby urodziła córkę – Jan na to.
Maria: „Zapewniał mnie, że znajomość z Martyniką nie ma wpływu na jego małżeństwo, które od dawna się rozpada, ale on nie ma warunków, żeby zamieszkać osobno.
Powiedział, że żona pogodziła się z tym, a on jest z dziećmi i że nie dostanie świra na punkcie innej niż moja córka kobiety. Był bardzo wzruszony. Popłakał się. Odparłam więc, żeby się nie ukrywał i przychodził do nas oficjalnie.
Ale rodzicom Martyniki nie podobał się ten związek. Nie podobało im się, że Jan był żonaty, że między nimi była taka różnica wieku, że Martynika wydawała się być tak bezmyślnie zakochana.
Ale z dnia na dzień Jan stał się członkiem ich rodziny. Bywał u nich niemal codziennie. Odwoził ją po pracy, zawoził do pracy. Razem jedli kolację.
Ogólnie rodzice Martyniki cieszyli się, że zostaną dziadkami.
Od tej niedzieli codziennie był. Odwoził i zawoził Martynikę do pracy. W lutym, podczas kolacji w domu powiedział nam, że się dla niej rozwiedzie”.
Tu podcasterka leje wodę, że Martynika mogła liczyć na rodziców, że będą ją wspierać.
Natomiast nie będą wspierać ich dwójki. Ale czas, żeby przestali się kryć i niech przychodzi do ich domu normalnie a nie kiedy ich nie ma:
Od tej pory oficjalnie bywał więc codziennie Cały czas też deklarował, że się rozwiedzie. Martynika w to wierzyła a jej rodzice nieco mniej. Mówili jej, żeby lepiej uważała. A najlepiej by było, żeby zamieszkała z nimi i poczekała na czyny. Tylko że ona nie chciała o tym słyszeć. Liczył się Jan i tylko Jan.
Rodzice jednak nie ufali tej miłości. Delikatnie próbowali zasugerować córce, że popełnia błąd. Chcieli ją przyjąć pod dach po tym, jak urodzi dziecko. Ale serce Martyniki zamknęło się. Było w nim miejsce tylko dla Jana.
(reklama)
W końcu rodzice Martyniki postanowili interweniować i z nim porozmawiać. Zapewnił ich wtedy, że rozwód jest w toku i niedługo wszystko się ułoży. Tylko że mijały kolejne dni, tygodnie i Jan zaczął przedstawiać nową wersję.
Twierdził teraz że żona wycofała zgodę na rozwód, ale on i tak będzie musiał się wyprowadzić (reklama), żeby ten rozwód mógł się odbyć. Żeby ją do decyzji o rozwodzie sprowokować. A rodzice interweniowali, bo kobieta była ostatnio przygnębiona i szybko sobie dodali dwa do dwóch. Jej zależało tylko na tym, żeby zamieszkać z Janem. Zapytała więc rodziców czy zgodziliby się na to, żeby na jakiś czas zamieszkali tam razem. Ale ci absolutnie nie chcieli się na to zgodzić. Jeśli chcieli być razem to sami musieli o to zadbać. Podjęli też bardzo długą rozmowę na ten temat. Cała czwórka. Rozmawiali całą noc. W końcu uznali, że Martynika i Jan znajdą mieszkanie.
Rodzice Martyniki w obliczu ciąży i niepewnej przyszłości córki przeprowadzają z Janem bardzo trudną rozmowę. Jest 19 lipca 1990 roku.
Ojciec: „Ona albo on zaproponowali, żeby S. zamieszkał
u nas, ale sprzeciwiłem się temu. Nasz dom jest jej domem, ale dla niego nie ma tu miejsca”.
Matka: „Stwierdził, że z załatwieniem mieszkania są problemy, a jego żona nie zgadza się na rozwód. Martynika podczas rozmowy była bardzo przygnębiona. Ja i mąż wręcz naskoczyliśmy na S., zarzucając mu krętactwo”.
Rozmowa trwa prawie całą noc. Uzgadniają, że przyszli rodzice będą szukali mieszkania.
Jan Ł., ojciec Martyniki: (…) Pojawiła się koncepcja wynajęcia mieszkania, gdy S. oświadczył, że nie dostanie rozwodu, jeśli nie wyprowadzi się od żony. Pytałem, czy podoła finansowo utrzymać dwa domy.
Ja niedługo przechodzę na rentę i pomoc będzie znikoma. Twierdził, że tak i że żona wycofała zgodę na rozwód i musi się wyprowadzić, żeby zmusić ją do rozwodu. Bez wątpienia deklarował chęć rozwiedzenia się, nie dopuszczając innych rozwiązań”.
Później Jan twierdził już zupełnie inaczej. W sensie, że nie oni razem chcieli wynająć to mieszkanie tylko że to była przykrywka. Bo w tamtym momencie Jan miał już oznajmić Martynice, że nie zostawi żony. W tę wersję później nie wierzyli ani rodzice Martyniki ani jej przyjaciółki. W końcu wszyscy byli świadkiem tego, jak para rozmawiała o ślubie. A nawet planowała go na przełom sierpnia i września. Tydzień przed tragiczną nocą wynajęli mieszkanie.
(reklama)
Ogólnie początkowo wyglądało to tak, że Jan chciał zamienić mieszkanie swojej teściowej w Łodzi na jakieś we Wrocławiu. Podobną wersję podał w pracy, bo twierdził, że jedzie do Łodzi i będzie przewoził meble. W tym czasie Martynika była już w ósmym miesiącu ciąży i coraz gorzej znosiła tę sytuację. W liście do Eweliny, swojej przyjaciółki wylewała swoje lęki. Możemy tam przeczytać m.in.: „Jest kurwa noc. Siedzę w kuchni i nic nie wiem i pierdolca już dostaję. (tu opowieść, że Jaś przewozi meble). W tym samym liście wyrażała niepewność czy faktycznie do tej zamiany dojdzie.
Pisała: „I pewnie za jakiś czas tam będziemy, o ile pewne osoby /żony, teście, wszyscy święci/ się nie zbuntują i nie powiedzą: aa figa!”. W tym samym liście pisała też o tym, że Jan jest w trakcie rozwodu. Czy to oznacza, że mężczyzna ją okłamywał a późniejsza wersja, którą przedstawił wcale nie była prawdziwa? Czyli że Martynika wcale nie wiedziała nic o tym, że on chce zostać z żoną.
Kilka tygodni wcześniej Jan chce zamienić mieszkanie swojej owdowiałej teściowej w Łodzi na jakieś we Wrocławiu. W pracy informuje, że przewozi meble. Martynika pisze o tym w liście do swojej przyjaciółki, Eweliny P., datowanym na 27 czerwca: „Jest kurwa noc, siedzę w kuchni, nic nie wiem i pierdolca już dostaję. Chodzi o to, że po wielu /Jezu ile!!/ perypetiach Jaś przewozi od wczoraj meble z pewnego mieszkania w Łodzi do pewnego mieszkania we Wrocławiu. Do którego pewnego dnia mamy się przeprowadzić i pewnie za jakiś czas tam będziemy, o ile pewne osoby /żony, teście, wszyscy święci/ się nie zbuntują i nie powiedzą: aa figa!”.
O ile wcześniej nie miała problemu z tym, że Jan gdzieś wyjeżdżał i nie odzywał się przez kilka dni to teraz doprowadzało ją to do szału. Pisała, że dostaje tu fioła, że Jan nigdy nie dzwoni do niej jak wyjeżdża i że ona się denerwuje. Oczywiście on miał wymówkę, że jak wyjeżdża to się po prostu wyłącza i nie myśli o takich sprawach. Martyniki jednak to nie uspokajało o czym świadczyć może m. in. ten cytat z jej listu:
„Wiesz, zawsze jak wyjedzie to ja lecę z nerwów”. Był więc to dla niej naprawdę trudny czas. Pełen niepewności, pełen niepokoju. Możliwe też, że gdzieś podskórnie przeczuwała, że wcale im się nie ułoży, że Jan się wycofa. Może tego właśnie się bała. Ale z drugiej strony cały czas mu ufała. Ostatecznie do tej zamiany mieszkań nie doszło.
„Więc Jaś wozi te meble, jutro ma rozwód - a ja oczywiście nic nie wiem, czy dojechał, pojechał - jak to idzie itp.
Fioła tu dostaję. Wiesz on nigdy do mnie nie dzwoni, jak wyjeżdża. Nie wiem, dlaczego. Mówi, że się wyłącza i robi to co ma robić. Nie o to chodzi, tylko że mi się w pale nie mieści, albo widać za mała. Wiec zawsze jak wyjedzie, to ja lecę z nerwów. Potem mówi coś na ten temat albo nic. Ja również swoje i zawsze jest tak samo. Konsekwentny facet, szkoda słów”.
Czy Jan tak umiejętnie okłamywał Martynikę? Z huśtawki emocjonalnej można wywnioskować, że żyła w dużym stresie, ale mu ufała.
Ostatecznie do żadnej zamiany mieszkań nie doszło.
Martynika wzięła więc sprawy w swoje ręce i znalazła mieszkanie z ogłoszenia… Po prostu wyprowadziła się z domu.
Jan Ł.: „Córka powiedziała, że znalazła mieszkanie z ogłoszenia. Włączyła się w to żona, bo ja byłem w pracy. W sobotę lub w poniedziałek, jak wróciłem z Warszawy, dowiedziałem się od córki, że się wyprowadza. Proponowałem, żeby została do momentu ślubu lub przynajmniej do uprzątnięcia mieszkania. Ale zabrała rzeczy i z S. pojechała na Macedońską”. Była niedziela, 22 lipca 1990 roku.
Mieszkanie, które znalazła należało do Izabeli, artystki, tancerki, która postanowiła przenieść się do Poznania. Jej mieszkanie w ostatnim czasie stało wolne około roku, więc ucieszyła się, że ktoś był w końcu na nie chętny. Ponieważ wówczas nie mogła osobiście zjawić się we Wrocławiu to upoważniła do wszelkich czynności swojego partnera i to właśnie z nim Martynika i Jan podpisali umowę. W zasadzie to było tak, że to Martynika ją podpisała a Jan jej towarzyszył. Miało to miejsce 21 lipca. Według umowy para mogła wprowadzić się tam od nowego miesiąca. Czyli należałoby jeszcze zaczekać około dziesięciu dni. Jednak Izabela poszła im na rękę i powiedziała, że w zasadzie mogę się już wprowadzać od następnego dnia. Warunek był tylko jeden: musieli sami odświeżyć mieszkanie. Od partnera Izabeli dostali jeden komplet kluczy i wzięła go Martynika.
Mieszkanie przy Macedońskiej 3 znajdowało się na ostatnim piętrze dziesięciopiętrowego bloku na wrocławskim osiedlu Różanka, położonym w pobliżu Odry. Należało do tancerki Polskiego Teatru Tańca Izabeli P. Artystka przeniosła się do Poznania i mieszkanie przez jakiś czas wynajmowała, ale od niemal roku stało puste. Martynika zadzwoniła do niej z ogłoszenia w gazecie i 21 lipca, w sobotę, z partnerem tancerki (upoważnionym przez nią) podpisała umowę na rok najmu. Towarzyszył jej Jan. Mimo że umowa była od pierwszego sierpnia, właścicielka pozwoliła obojgu zamieszkać już następnego dnia. Dostali jeden komplet kluczy i informację, że muszą sobie mieszkanie odświeżyć we własnym zakresie. I zapłacić za nie za pół roku z góry.
Aby spełnić to marzenie musieli zapłacić za czynsz za pół roku z góry. Jan dorzucił połowę za czynsz, czyli wtedy 190 DM.
W piątek do mieszkania wpadli rodzice Martyniki, którzy pomagali jej w malowaniu. Tego dnia Jan miał pracować do późna w nocy. Wcześniej porządki trwały od niedzieli do środy. Sprzątali, urządzali dwa pokoje z kuchnią. Później przyszedł czas na tapetowanie. Jan także angażował się w porządki. Wymył okna, wyczyścił łazienki (to konfabulacja, Jan nie mył okien). Natomiast jeśli chodzi o to co dosłownie wniósł do tego mieszkania to zostawił tam swoją szczoteczkę do zębów, mydło w niebieskiej? mydelniczce, dezodorant i to wszystko.
Zaczął się niewielki remont. Jan ściągał tapety w kuchni, rodzice pomagali kłaść nowe. Przez cały tydzień poprzedzający śmierć Martyniki, aż do piątku, kiedy widzieli ją po raz ostatni, przyjeżdżali na Macedońską.
Paula J.: – Byłam parę razy w tym mieszkaniu. Malowałam tam bodajże kuchnię. Jasiek parę swoich rzeczy przywiózł, ale to nie było tak, że spakował z domu wszystko i się wprowadził.
Tak naprawdę do wspólnego życia z Martyniką wniósł mydło, szczoteczkę do zębów, której nie używał gdzie indziej, i dezodorant. Dorzucił jeszcze marki na zapłacenie trzymiesięcznego czynszu. Z właścicielką uzgodnili, że drugą ratę uregulują 15 sierpnia.
Piątek był stresujący, bo właścicielka upominała się o drugą część zapłaty, ale kobieta nie miała przy sobie takich pieniędzy. Musiała więc pojechać do telewizji. Łącznie zajrzała tam dwa razy. Po południu zostawiła także kanapki dla Jana. Widzieli się przez chwilę około godziny 11.00. (reklama) Odebrała wypłatę i potem wróciła do domu.
Tamtego piątku, 27 lipca Martynika zrobiła kanapki dla Jana i pojechała do telewizji. Była tam dwa razy. Jan powie, że około jedenastej (wtedy widzieli się przez chwilę). Odebrała wypłatę i wróciła do mieszkania. Za drugim razem, około piętnastej, dał jej pieniądze na ratę za wynajem.
Jan opisywał później, że tego dnia była zdenerwowana nie przeciągał więc sprawy, jeżeli chodzi o finanse i od razu dał jej pieniądze. Zapytał czy tak będzie w porządku, Martynika potaknęła a potem nie mieli już okazji porozmawiać, bo Jana ktoś zawołał i musiał wracać do pracy. Ostatnią rzeczą jaka zapamiętał to to, że włożyła te pieniądze do portfela. A zapamiętał to dlatego, że Martynika była roztrzepana i często wkładała te pieniądze, gdzie popadnie więc mogłaby je zgubić. Dlatego przypilnował, żeby właśnie schowała je do portfela. Szarozielonego, skórzanego, takiego zapinanego na zatrzask. I co istotne: później śledczy już go nie znajdą.
„Nie chciałem by zgubiła pieniądze. Portfel widziałem u niej już wcześniej. Był szarozielony, skórkowy, rozkładany, zapinany na zatrzask”.
(Ostatecznie wynegocjują z Janem, że drugą ratę czynszu zapłacą w sierpniu).
Po portfelu ślad zaginie, śledczy nie znajdą go w mieszkaniu na Macedońskiej.
Mama kobiety zeznała, że ta pojawiła się w mieszkaniu około godziny 17.00 a później wyszła dwukrotnie na zakupy.
W domu była w okolicach siedemnastej, jak zapamiętała jej matka. Potem dwukrotnie wyszła na zakupy. Najpierw kupiła pomidory, kabanosy, kawę, warzywa i krem dla matki. Później wróciła jeszcze po chleb.
Ten weekend miała spędzić sama dlatego, że do Jana przyjeżdżał znajomy z Portugalii i już wcześniej zapowiedział, że będzie zajęty cały weekend. Kobieta planowała więc spotkać się z przyjaciółką i trochę odpocząć w mieszkaniu.
Wiadomo, że nie umawiała się z rodzicami na weekend. Jan miał w sobotę powiesić w kuchni szafki, a potem wrócić do siebie. Do niedzieli włącznie gościł swojego kolegę, mieszkającego na co dzień w Portugalii.
Ważną kwestią jest to, jak Martynika za każdym razem wchodziła do swego mieszkania. Otóż, gdy byli w nim rodzice to po prostu do niego pukała. Nie używała dzwonka dlatego że w tym momencie jej tata odłączył prąd, żeby móc zamontować żyrandole. A pukała, bo drzwi były zamknięte od środka. Natomiast później jej tata zastanawiał się, dlaczego sama nie otwiera ich kluczem. Odpowiedziała, że komplet kluczy dała Janowi a na razie mają tylko jeden.
Jan Ł.: „Córka pukała. Dzwonek do drzwi nie działał, bo sam go odłączyłem od sieciowego bezpiecznika, ponieważ odłączałem żyrandole do malowania sufitu. Za każdym razem drzwi otwierała jej żona. Jak wróciła z chlebem, zajrzała do pokoju, sprawdzić sposób wykonania prac.
Wówczas zapytałem, dlaczego sama nie otwiera drzwi, skoro ma klucze, które przez cały czas nosiła przy sobie? Oświadczyła, że mają tylko jeden komplet kluczy, który dała Janowi, jak była u niego o piętnastej, bo miał przyjść po zakończonej pracy”.
Jak rodzice kończyli tapetować to położyła się na kanapie i chwilę się regenerowała. Rodzice wyszli około godz. 19.30. W sobotę pod jej drzwiami zgodnie z zapowiedzią pojawiła się Paula, z którą tego dnia miała się spotkać.
Martynika była zmęczona. Wzięła prysznic i położyła się na tapczanie w dużym pokoju, a rodzice kończyli tapetować kuchnię. Tego dnia miała przyjechać Paula, ale nie dotarła. Do nocy siedziała w pracy, gdzie widziała Jana, jak realizował program Noc z Anteną 5. Po emisji, która trwała do drugiej w nocy, też pojechała do domu.
Ponieważ były to czasy, kiedy nie używało się tak jak teraz telefonów komórkowych nie było więc opcji, aby kogoś poinformować o nagłej zmianie planów. Dlatego kiedy Paula zjawiła się pod drzwiami mieszkania Martyniki i nikt jej nie otwierał to pomyślała, że ta mogła na chwilę gdzieś wyjść, może na zakupy więc zostawi jej kartkę, a jak tamta wróci to dowie się, że Paula u niej była. Na kartce napisała: byłam u was, przywiozłam pieniądze, jak potrzebujecie dajcie znać. Chodziło o to, że trochę im brakowało do opłacenia tego czynszu pół roku z góry i Paula zaoferowała, że im pożyczy. Nie zmartwiła się, że Martynika jej nie otwiera, uznała, że te pieniądze przekaże jej w pracy w poniedziałek i wróciła do domu.
Wiadomo, że w sobotę była u niej Paula. Nikt nie otworzył drzwi, więc zostawiła w nich kartkę: „Byłam u was, przywiozłam pieniądze. Jak potrzebujecie, dajcie znać”.
Wcześniej zaproponowała, że pożyczy Martynice 70 dolarów na dopłacenie do drugiej części czynszu i że przywiezie jej te pieniądze przy okazji.
Paula: – Myślałam, że może poszła na zakupy. Telefonów komórkowych przecież wtedy nie było, stacjonarnego w tym mieszkaniu też nie, więc zostawiłam kartkę.
Weekend minął szybko i początkowo brak wieści od kobiety nikogo nie zmartwił. Jednak, gdy 30 lipca, który był dniem rozliczenia kosztorysów Martynika nie zjawiła się w pracy Paula poczuła niepokój. Było to do niej niepodobne, aby w takim dniu się nie zjawiła. Wiedziała, że to bardzo ważny dzień miesiąca. Z godziny na godzinę martwiła się coraz bardziej.
Kiedy Martynika nie pojawiła się w pracy, Paulę delikatnie zaczął kąsać niepokój (…). Ale niepokój narastał, aż w końcu zastąpił go lęk. To był
dzień rozliczenia kosztorysów programów. Wszystkie dokumenty miała Martynika, więc to nie w jej stylu, że nie przyjechała rozliczyć pracy.
W końcu w pracy zjawił się Jan i zapytał o swoją partnerkę, ale kobieta w pracy ciągle się nie zjawiła. Zmartwił się więc i on, postanowił, że pojedzie po nią do domu. Miało to miejsce w okolicach godziny 15.00. A 40 min później zadzwonił do Pauli. Powiedział, że Martyniki w domu nie ma. Zauważył natomiast kartkę, którą zostawiła Paula i zapytał ją, kiedy dokładnie to zrobiła. Gdy ta powiedziała, że w sobotę, to Jan zmartwił się jeszcze bardziej.
Jan pojawił się w telewizji rano i pytał Paulę parę razy, czy Martynika już jest. Ale jej nie było. Stwierdził, że po nią pojedzie i za godzinę będą z powrotem. Około piętnastej wyjechał. O piętnastej czterdzieści zadzwonił do Pauli zapytać, czy dotarła. Nie dotarła.
„Znalazłem w drzwiach twoją kartkę. Kiedy ją zostawiłaś?”.
„W sobotę”.
„Pojadę do jej rodziców” – powiedział Jan do Pauli.
I pojechał.
Została więc ostatnia opcja: być może kobieta wybrała się do swoich rodziców i po prostu nie miała jak go o tym poinformować.
Zjawił się w domu Martyniki i od razu powiedział, że jest zaniepokojony, bo kobieta się nie odzywa, nie dzwoni, nie było jej w pracy a teraz nie otwiera drzwi. W tym momencie jej rodzice także poczuli niepokój, bo oni sami nie mieli z nią kontaktu od piątku.
(reklama)
Jan wyjaśnił, że się z Martyniką nie widział.
W tym momencie rodzice poczuli, że mogło stać się coś niedobrego. W końcu ich córka była w 8 miesiącu ciąży i niedobrze, żeby była sama przez tyle czasu.
W ogóle jak Jan zadzwonił do drzwi byli pewni, że to ich córka, która wraca z pracy i po prostu chce ich odwiedzić. Byli źli na Jana, że ją zostawił, że o nią nie zadbał. W końcu to on miał się nią opiekować. Zdecydowali, że muszą pojechać do tego mieszkania. Mama Martyniki zdecydowała, że ona z Janem nie pojedzie. Wsiadła więc do swojego samochodu i wzięła ze sobą swoją młodszą córkę Karolinę. Jechała na miejsce z tym nieprzyjemnym uczuciem niepokoju.
Drzwi otwiera piętnastoletnia siostra Martyniki, Karolina.
Najpierw Jan rozmawia z ojcem.
– Była na Macedońskiej – ojciec woła z kuchni żonę.
– Miałeś się nią opiekować! – naskakuje na Jana matka.
– Mam prawo do własnego życia. Był u mnie kolega z Portugalii. – Jan zaczyna się tłumaczyć. W końcu decyduje się jechać na Różankę.
Maria po kłótni nie wsiada z nim do samochodu. Bierze ze sobą Karolinę i jedzie własnym fiatem. Czuje nieprzyjemne ukłucie w sercu, dające znać, że mogło wydarzyć się coś złego.
Przed mieszkaniem przy ul. Macedońskiej pierwszy pojawił się Jan. Gdy po chwili dołączyły do niego kobiety zauważyły, że mocuje się z drzwiami. Okazało się, że były zamknięte na oba zamki i musieli je wyłamywać na siłę uderzając barkami. W końcu się udało i pierwszy do mieszkania wszedł Jan. Za nim Maria ze swoją młodszą córką Karoliną.
Jan dociera do mieszkania pierwszy. Kobiety zastają go, kiedy próbuje wyłamać zamek w drzwiach.
Maria: „Drzwi były zamknięte na oba zamki i musieliśmy je oboje z Janem wyłamywać na siłę, uderzając barkami. Gdy ustąpiły, on wszedł pierwszy.
Tamten moment opisywała tak:
(cytat ze str 22-23, 41’37 minuta podcastu) jest całkowicie poprzekręcany. Tak, żeby nie było śladu, że był w mojej książce): „Weszłam do dużego pokoju. Na podłodze leżała torebka Martyniki z rozsypaną zawartością. Tymczasem Jan sprawdzał inne pomieszczenia. Nagle odwróciłam się. Zobaczyłam, jak otwiera drzwi do łazienki i szybko je zamyka. – Jest! – krzyknął i zobaczyłam, jak osuwa się po ścianie.
Mężczyzna usiadł przed drzwiami łazienki i nie chciał nikogo wpuścić do środka. Pani Maria opowiadała dalej tak: „Próbowałam dostać się do łazienki, ale stanął mi na drodze, w końcu wpadłam do środka. Córka leżała w wannie pełnej wody, na głowie miała poduszkę.
Ty bandyto! Zamordowałeś moje dziecko! – krzyczałam.
Weszłam do dużego pokoju. Okna i balkon były pozamykane (w przeciwieństwie do piątku). Na podłodze leżała torebka z rozrzuconą zawartością. Kluczy nie widziałam, widziałam papierosy Marlboro, kosmetyczkę. Martynika nie nosiła portmonetki. W pewnej chwili obejrzałam się i zobaczyłam, że Jan uchylił drzwi łazienki i szybko je zamknął. Krzyknął »jest!« wyraźnie zdenerwowany. Od razu usiadł przed drzwiami i nie chciał mnie wpuścić. Trzymał drzwi, mimo że się na nie pchałam, zaczęłam wręcz go bić, więc odszedł i je otworzyłam. Córka nie żyła. Zatrzasnęłam drzwi, krzyknęłam chyba »jesteś bandytą, zabiłeś mi dziecko!«.
W łazience, w wannie wypełnionej wodą znajdowało się ciało Martyniki. Leżała na lewym boku, tyłem do drzwi. Była ułożona w bardzo nienaturalny sposób, dolną część ciała miała wyżej niż głowę. Na głowie ktoś położył jej poduszkę. I co ważne później mama Martyniki twierdziła, że poduszka nie należała do niej, bo córka nie zdążyła jeszcze przywieźć sobie pościeli do tego mieszkania. Widok był tak przerażający, że kobieta od razu zamknęła drzwi do łazienki. Cały swój ból wylała na Jana.
Leżała w wannie na lewym boku, tyłem do drzwi, pupę i nogi miała wyżej, na głowie poduszkę (nie była ona własnością Martyniki, nie miała tam swojej pościeli) (…). Przypominam sobie, że Jan ani nie krzyczał, ani nie zaprzeczał. Jakby w ogóle nie zareagował na moje słowa”. (reszta rozwodnionego przez podcasterkę cytatu jest wyżej)
W zależności od źródła mamy różny późniejszy bieg wydarzeń, bo w jednych pojawia się informacja, że to sąsiedzi wezwali policję, w innych, że zrobiła to matka Martyniki. Nie wiadomo kto był pierwszy. (tu zaciemnia: ja też nie piszę, kto wezwał policję).
„Pojawili się jacyś sąsiedzi. Wtedy Jan zaczął wołać, żeby zawiadomić policję”.
Na miejscu pojawili się policjanci wraz z technikiem kryminalistyki. Chwilę później dołączył do nich prokurator.
Na miejsce przyjeżdża czterech policjantów, w tym technik kryminalistyki. Oprócz nich prokurator. Zaczyna się najważniejsza czynność w postępowaniu śledczym, czyli oględziny.
Wanna, w której znaleziono ciało kobiety nie była wielka, stąd też, żeby cała mogła się zmieścić musiała mieć podkurczone nogi. Wanna ta miała około 140 cm. Wypełniona byłą wodą, ale później lekarz opisał to jako treść wodno – krwistą. Jak wspomniałam jej nogi były podkurczone, na głowie miała poduszkę a prawa ręka spoczywała na krawędzi wanny. Nie. Byłą całkowicie rozebrana, miała na sobie górną część garderoby, czyli koszulkę. W kontekście zabarwienia wody lekarz przeprowadził później badanie i uznał, że nie doszło do żadnego krwawienia z dróg rodnych Wyglądało więc na to, że krew mogła należeć do sprawcy. Z jego szacunków musiało tam być około pół litra krwi.
Natomiast później w tej kwestii popełniono wiele błędów, ale do tego wrócimy. Lekarz określił, że do tego zgonu mogło dojść około 40 godzin wcześniej.
A przypominam – ciało Martyniki znaleziono 30 lipca.
Martynikę ogląda dr Marcin Temler: „Wanna była krótka - 140 cm. Kobieta miała nogi podkurczone, prawa ręka spoczywała na krawędzi wanny. Dolna część ciała była odkryta, ubrana w kusą koszulkę, a wanna wypełniona treścią wodno-krwistą. Przeprowadziłem badanie ginekologiczne i nie stwierdziłem, aby w drogach rodnych powstały uszkodzenia, które mogły powodować krwawienie. Zabarwiona woda wskazywała, że krwi musiało być około pół litra. Przemieszczając zwłoki w wannie, starałem się je pozostawić w pierwotnym położeniu. Określiłem, że zgon nastąpił około 40 godzin wcześniej”.
Jeśli chodzi o moment wyjmowania ciała z wanny to tu pojawił się pewien problem. Ze względu na to, że ta wanna była niewielka Martynika była ułożona w takiej dosyć trudnej pozycji, jeśli chodzi o przetransportowanie to w końcu zdecydowano, aby wypuścić wodę z wanny. I to był bardzo duży błąd, bo w tym momencie utracono ważny dowód. Bo nikt nie pobrał próbki tej wody więc później nie można było ocenić, czyja to była krew.
Ten temat powracał później w trakcie procesu, gdzie mecenas uzasadniał, że skoro Martynika ani Jan nie byli zranieni to mogła to być krew trzeciej osoby (wzięte z mojej analizy akt – poniżej!).
Policjant, który później zeznawał na ten temat w sądzie twierdził, że po prostu nikt nie wydał takiego polecenia, więc nie zabezpieczyli ani tej wody ani poduszki.
Rola Tomasza Cichosza polegała na zbieraniu i zabezpieczaniu wszystkich możliwych śladów. Okazuje się, że na polecenie lekarza z Wydziału Kryminalistyki policjant wypuścił wodę z wanny, żeby było łatwiej wyjąć zwłoki. Nikt nie pobrał próbek, a w wodzie mogła być między innymi krew mordercy. Będzie to jeden z największych błędów tego śledztwa.
„Nie zabezpieczyliśmy wody ani poduszki, bo nikt z obecnych nie wydał takiego polecenia. Również nie spłukaliśmy wanny, w której pozostał osad. Z tego, co pamiętam, to zabezpieczyłem tylko kilka śladów linii papilarnych na kilku foliach. Pamiętam też, że w przedpokoju, koło wieszaka, leżały okulary ze zbitym jednym szkłem, których również nie zabezpieczyliśmy” – zezna policjant.
Bo jak się poźniej okaże kwestia poduszki będzie drugim błędem, który pojawił się w trakcie tego śledztwa. Co w takim razie zrobiono? Policjant mówił tak:
Z tego, co pamiętam to zabezpieczyłem tylko kilka śladów linii papilarnych na kilku foliach.
Śledczego nie zainteresowała też poduszka, którą była przykryta Martynika: „Całkowicie przesiąknięta tą cuchnącą cieczą, więc tylko wyjęliśmy ją z wanny i nie sprawdzaliśmy, co się w niej znajduje. Z tego, co pamiętam, to zabezpieczyłem tylko kilka śladów linii papilarnych na kilku foliach”.
A potem dodał informację o kolejnym zaniedbaniu, czyli że nikt nie zabezpieczył okularów Martyniki, które zostały uszkodzone. Mimo, że zabezpieczono wiele odcisków palców to jednak nie zabezpieczono tych z torebki kobiety. Później nikt w zasadzie nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego.
Pamiętam też, że w przedpokoju, koło wieszaka, leżały okulary ze zbitym jednym szkłem, których również nie zabezpieczyliśmy” – zezna policjant. Nie zabezpieczył odcisków palców z torebki Martyniki, nie wie, dlaczego, a przecież „wyglądała na przeszukiwaną przez osoby nieznające jej rozkładu i zawartości”.
Podobnie w kwestii zamków w drzwiach wejściowych. One również nie zostały odpowiednio zabezpieczone. Poduszka została zdjęta z Martyniki i gdzieś później wyrzucona.
Zagadkowe były dwie kwestie. Pierwszą z nich było to, że nie udało się odnaleźć kompletu kluczy, które powinna mieć Martynika i powiedziała, że dała Janowi, ale ten powiedział, że nie miał tych kluczy. Drugą była kwestia pieniędzy, bo twierdził, że tego dnia przekazał (reklama) Martynice pieniądze na czynsz, ale tych pieniędzy też nie znaleziono. Początkowo śledczy się zastanawiali czy nie był to jakiś napad: dla przykładu Martynika może wyszła do zsypu wyrzucić śmieci i tam została przez kogoś zaatakowana (to było tylko w moim reportażu, podjęte na tle rozmów z profilerką Urszulą Cur, cytat poniżej).
Taką hipotezę przyjęli na podstawie tego, że w mieszkaniu znajdowała się torebka, której zawartość ktoś rozrzucił, okulary były stłuczone, no i jeszcze ta poduszka na twarzy kobiety. Tylko dlaczego ktoś umieściłby ją w wannie pełnej wody? Tę hipotezę jednak szybko odrzucono.
Kolejnym zaniedbaniem, które szybko wyszło na jaw było to, że sprawdzono tylko drzwi wejściowe, mimo, że ostatecznie nie zabezpieczono zamków to ze względu na to, że było to 10 piętro nie sprawdzono drzwi od balkonu. Mimo, że sprawca mógł się na przykład dostać do tego mieszkania z dachu (to są moje ustalenia na podstawie akt).
Dodał, że nie przypomina sobie, aby zabezpieczali zamki w drzwiach wejściowych.
Wracając do wody z wanny. Jak już wspomniałam w tej kwestii popełniono wiele błędów. Natomiast biegli i tak zostali poproszeni o wydanie opinii. Powiedzieli, że ich zdaniem zabarwienie wody wynikało z tego, że rozpoczęły się procesy gnilne.
A dlaczego odrzucono hipotezę o tym, że to był rabunek. Dlatego, że mimo że tych pieniędzy które miał dać Martynice Jan nie znaleziono, to znaleziono inne pieniądze.
W mieszkaniu w metalowym pudełku znaleziono 100 tys. złotych (to moje ustalenia z akt na podstawie rozmów z profilerką).
[Urszula Cur] Dochodzi do wniosku, że gdyby zdarzenie miało być rabunkiem, „to z dużym prawdopodobieństwem zamki byłyby wyważone, zanim pojawiła się matka, siostra i konkubent. Zginęłyby wszystkie przedmioty wartościowe (złoty pierścionek, pieniądze), a zaginęły tylko te przekazane ofierze przez konkubenta. Mieszkanie nie byłoby zamknięte na klucz, klucze byłyby w środku”.
Poza rozrzuconą zawartością torebki, którą zauważyła matka Martyniki, policjanci wpisują do protokołu między innymi owinięte w papier toaletowy koronkowe figi opakowane w gazetę, pudełko metalowe z zawartością 100 tys. złotych (więcej kosztował kilogram szynki), a także zdejmują odciski palców.
Nie było jednak tego portfela, do którego miała schować pieniądze od Jana. Do tego na jej palcu był złoty pierścionek. I samo to, że ktoś miałby sobie zadać tyle trudu, że najpierw podduszał ofiarę na tapczanie, potem wlał wodę do wanny i potem ją utopił wydawało się absurdalne.
Jednym też z takich założeń, które sprawiło, że te ślady w mieszkaniu nie zostały odpowiednio zabezpieczone było to, że pojawiło się takie twierdzenie, iż szukanie innych śladow jest bezcelowe. A było to motywowane tym, że przecież Martynika mieszkała w tym mieszkaniu od tygodnia i śladów różnych osób mogło być naprawdę wiele.
Nie starano się poszukać śladów, wskazujących na udział innych osób. Nie szukano za oknem, na korytarzu, balkonie (zaledwie 2,5 cm od dachu), tylko na podstawie tego, że w poniedziałek wszystkie okna były zamknięte. Sprawca mógł zamknąć okna, żeby ukryć sposób wejścia. Uciszyć odgłosy. Martynika być może uciekała w stronę drzwi, stąd zbite okulary i szlafrok na podłodze.
Mecenas, który później oskarżał w trakcie procesu sam podkreślał, że osoby, które pracowały przy tym śledztwie nie zachowywały się odpowiednio na miejscu zbrodni. Cytuję: „wszyscy wchodzili tam jak na dyskotekę i zacierali ślady”. To z pewnością było jednym z powodów, dlaczego śledztwo budziło później tyle wątpliwości. Ale w latach 90. tak to właśnie wyglądało, że na miejsce nie wzywano fachowców, ale tych którzy mieli jakieś koneksje.
(bzdury!). Ale nadinterpretowane z wypowiedzi Malickiego. U mnie:
Mecenas Andrzej Malicki, mimo, że oskarżał, wylicza też wady postępowania: wanna ze spuszczoną wodą, oględziny mieszkania i brak jego zabezpieczenia.
- Wszyscy tam wchodzili, jak na dyskotekę i zacierali ślady. Inna sprawa to zdjęcia: niekompletne i nierzetelne. Ale to był obraz pracy ówczesnej policji. Mieliśmy fachowców z PZPR-u od zabójstw, no ale po transformacji na początku lat 90-tych były trendy, że mają być „nasi”. Więc fachowców zwalniano z pracy, choć byli fachowcami, a awansowano ludzi nieprzygotowanych ale oddanych aktualnej władzy. Czyli od przestępczości nieletnich szli do zabójstw.
Bardzo szybko pojawił się jeden i główny podejrzany. Był nim Jan a śledczy oparli swoją tezę na tym, że w mieszkaniu nie było śladów włamania, nic nie zginęło i tylko on miał powód by pozbyć się kobiety. Ich zdaniem bał się, że żona dowie się o tym, że Martynika jest jego kochanką a do tego w ciąży. Dlatego miał motyw i postanowił usunąć ją ze swojego życia. Tylko że Jan nie przyznawał się do winy.
Na podstawie oględzin miejsc ustalono, że Martynika musiała znać sprawcę (…). Wygląda na to, że Martynika znała sprawcę. Zamki były nienaruszone. Łącznie w drzwiach były trzy zamki.
Wygląda na to, że Martynika znała sprawcę. A na pewno wpuściła go do mieszkania, bo z trzech zamków w drzwiach żaden nie był wcześniej naruszony. W chwili przyjazdu Jana zamknięte były górny i dolny. Ten ostatni Jan próbował odchylić.
Wchodząc do mieszkania po prawej stronie od razu można było zauważyć dwie sukienki, żakiet i bluzki, które wisiały na wieszaku. Pod nimi były ustawione dwie pary damskich butów. To właśnie między nimi znalazły się okulary Martyniki, które zostały uszkodzone. Pękło lewe szkiełko.
Idąc dalej na podłodze można było dostrzec szlafrok. Czy to oznaczało, że sprawca zaatakował kobietę od razu po wejściu do mieszkania? A ta zaczęła uciekać w wyniku czego ktoś ściągnął jej szlafrok? Na ziemi znajdowała się także torebka z rozrzuconą zawartością.
Po prawej stronie od wejścia na wieszaku wisiały dwie sukienki, żakiet i bluzki. Pod nim stały dwie pary butów, a między nimi leżały okulary Martyniki z pękniętym lewym szkłem. Prawe było wyłamane do środka. Na podłodze walał się też jej bordowy szlafrok, jakby sprawca zaatakował ją od razu po wejściu do mieszkania. Jan Poddubik, policjant, który przeprowadzał oględziny powie później, że miał wrażenie, że został zdarty z ofiary i rzucony. Może więc uciekała w kierunku drzwi?
W kuchni nie odnotowano żadnych odstępstw. W łazience zauważono suszące się pranie. Między innymi ręcznik, stanik, majtki i rajstopy.
W łazience, notują śledczy, na sznurkach do suszenia rozwieszone są rajstopy, majtki, biustonosz i ręcznik. Kuchnia bez bałaganu, szklanki pomyte, wszystko na swoim miejscu. W pozostałych pomieszczeniach podobnie. Żadnych śladów walki.
Odciski palców, które zabezpieczono w czasie oględzin znajdowały się między innymi na drzwiach łazienki. Później się okaże, że pięć z nich należało do Jana.
Pięć [odcisków] znalezionych na drzwiach łazienki będzie należało do Jana, jeden, ten z okiennej ramy, na zawsze pozostanie niezidentyfikowany.
Kolejnym krokiem było przepytanie sąsiadów. Czy ktoś coś słyszał, bo skoro Martynika walczyła o życie to na pewno krzyczała. Ponieważ Martynika mieszkała na 10 piętrze uznano, że wystarczy przepytać tych, którzy mieszkali od 6 piętra wzwyż.
Nikt niczego nie słyszał, a przynajmniej z tego mieszkania. Jedynie sąsiad co mieszkał na tym samym piętrze co Martynika a jego mieszkanie przylegało do mieszkania Martyniki. I powiedział, że gdy wstał przed godziną trzecią w nocy to słyszał głośne szczekanie psów. Ale jego zdaniem prawdopodobnie z ulicy.
Śledczy rozpytują mieszkańców dwóch klatek – 1 i 3 (gdzie mieszkała Martynika) od szóstego piętra wzwyż. Pokazują zdjęcia jej i Jana, ale nikt pary nie kojarzy.
Sąsiad, którego mieszkanie graniczy ścianą z tym Martyniki zwykle wstawał przed 3.00 w nocy. Przypomina sobie, że słyszał głośne szczekanie psów. Zdawało się dochodzić z ulicy.
Ponieważ później wychodził z mieszkania, udawał się do pracy to zauważył na parkingu, że jeden samochód jakoś dziwnie stanął jakby ktoś w pośpiechu go zaparkował. Pamiętał jedynie, że był jasny.
Kiedy mężczyzna o 3.15 wyszedł z domu i wyjeżdżał z parkingu, zauważył dość niefortunnie zaparkowany jasny samochód, ale nikogo w nim nie widział.
W końcu śledczy uznali, że te odciski które znaleziono w domu a są odciskami Jana są jednoznacznym dowodem na to, że powinni go zatrzymać (???)
Jan początkowo nie podejrzewał, jakie zamiary mają wobec niego śledczy, więc zdziwił się, kiedy jeden z policjantów powiedział mu, że najlepszym rozwiązaniem dla niego jest to, aby się przyznał.
31 lipca policja z pozytywnym skutkiem porównuje odciski palców Jana z tymi znalezionymi na drzwiach łazienki mieszkania przy Macedońskiej.
Jan: „Później zaczęło się dziać coś dziwnego: kazano mi tu zaczekać, tam zaczekać, aż oświadczono mi, że jestem zatrzymany. Następnie trafiłem do pokoju, w którym rozmawiałem z policjantem (Andrzej Pasiecznik – IM.). Ten powiedział, że ma duże doświadczenie w tej pracy i jego doświadczenie dyktuje mu jedyne dobre dla mnie rozwiązanie: żebym się przyznał.
Twierdzono, że policjanci mają niezbite dowody na to, że to on jest sprawcą. Później twierdził, że sugerowano mu, aby wymyślił najkorzystniejszą dla siebie wersję a policjanci mu potem pomogą w tej jego trudnej sytuacji.
Potem przyszedł funkcjonariusz, który przedstawił się jako naczelnik komendy. Oświadczył, że rzadko rozmawia z zatrzymanym. Ale odstąpił od reguły mając na uwadze, że znalazłem się w ciężkiej sytuacji. Powiedział, że są niezbite dowody, że ja to zrobiłem i żebym się przyznał”. Z Janem będą też rozmawiali policjanci z Komendy Wojewódzkiej. Powiedzą to samo, co ich poprzednicy: przyznaj się, wymyślaj najkorzystniejszą dla siebie wersję, my ci w tym pomożemy.
Próbowali także grać na jego emocjach sugerując, że dobrze by było, żeby pomyślał o tym, w jakiej sytuacji znajdzie się teraz jego rodzina.
Policjanci wciąż namawiają go, żeby się przyznał, przecież ciężko będzie mu z takim zarzutem w areszcie śledczym. „Pomyśl, w jakiej sytuacji znajdzie się twoja rodzina” – mówią. „Zwłaszcza żona, która prosto z komendy pojechała do szpitala”.
Początkowo Jan przedstawi wersję, którą w zasadzie już wam przedstawiłam. Ale później zmieni zdanie i przedstawi drugą (ona używa dość często nawet czasu przyszłego, który ja stosuję w reportażu do budowania napięcia).
Ta pierwsza będzie brzmiała tak:
„Po pracy swoim dużym fiatem pojechałem na Macedońską. Wydawało mi się, że u Martyniki pali się światło. Wjechałem na górę. Drzwi były zamknięte. Pewnie była u koleżanki. Nie miałem kluczy. Zjechałem na dół, zdrzemnąłem się w samochodzie. Jeszcze raz wjechałem na górę. Nikt nie otwierał. Wróciłem do żony”. (to sztucznie stworzona wypowiedź (czyli nowotwór) z mojego reportażu, gdzie użyta jest w mowie zależnej, czyta Marcin Myszka z „Kryminatorium”).
Jadąc przez most widział w oknie światło, ale kiedy podjechał na Macedońską – już się nie paliło. Wjechał na górę. Dzwonił do drzwi. Nikt mu nie otworzył. Wrócił do auta i zasnął. Powtarza to, jak mantrę.
Uzupełni swoje zeznania o to, że potem jak już wrócił do domu do żony to tego samego dnia odebrał kolegę z dworca PKP a potem spędził z nim cały weekend, do tego z żoną i z zaprzyjaźnionym małżeństwem.
Dzień później postanowił jednak zmienić swoje zeznania. Tym razem powiedział (czyta Myszka):
„O drugiej nad ranem skończyłem pracę, pojechałem do Martyniki. Zjedliśmy kolację, wykąpałem się i położyłem. Słyszałem, jak napuszcza sobie świeżej wody. Nie wiem, jak długo spałem. Usłyszałem stukot. Wstałem. Martynika leżała w wannie. Nie ruszała się. Złapałem ją za ręce, próbowałem wyciągnąć. Była bezwładna, wyślizgnęła mi się z rąk. Wpadła z powrotem do wanny. Złapałem ją oburącz za szyję, usiłując wyjąć nad wodę. Uderzyłem ją po twarzy. Wszedłem do wanny, podniosłem z wody do pasa. Przyłożyłem ucho do serca. Nie oddychała już. Przestraszyłem się. Wyskoczyłem z wanny. Wpadła do niej poduszka, która suszyła się na sznurku. Potrąciłem ją głową. Nie wiem, jak długo byłem w mieszkaniu na Macedońskiej. Jechałem autem przez Most Osobowicki. Zwolniłem. Klucze do mieszkania wrzuciłem do Odry.
Trafiłem do domu. Żona obudziła się, gdy wszedłem. Powiedziałem jej, że zasnąłem w pracy. Położyłem się”.
Ale od początku: jest po drugiej w nocy, więc Jan zamiast do domu jedzie na Macedońską do Martyniki. Kobieta otwiera mu drzwi, bo Jan nie ma kluczy. Jedzą późną kolację. Jan myjąc ręce dostrzega w łazience suszącą się na sznurkach poduszkę (…).
Po kolacji napuszcza Janowi wody do wanny. Jest zmęczony. Dobrze, żeby wziął kąpiel. Jan kładzie się potem do łóżka i słyszy, jak Martynika napuszcza świeżą wodę. Dla siebie. Sam szybko zasypia. Budzi go przytłumiony stuk, na tyle głośny, że siada na łóżku i przez zamknięte drzwi pokoju woła Martynikę.
Kiedy odpowiada mu cisza wychodzi z pokoju. W łazience pali się światło. Otwiera drzwi i widzi przewrócony taboret, a w wannie całkowicie wypełnionej wodą na lewym boku, twarzą do dołu leży Martynika.
„Najpierw złapałem ją pod ręce i usiłowałem wyciągnąć, lecz ciało było bezwładne i wyślizgnęła mi się z rąk, wpadając z powrotem do wanny. Wówczas złapałem ją oburącz za szyję, usiłując wyjąć jej głowę nad powierzchnię wody, co udało mi się zrobić, lecz w tym czasie stwierdziłem, że już nie oddycha. Wówczas uderzyłem ją ręką po twarzy, bo sądziłem, że tylko na chwilę straciła przytomność. To nie odniosło skutku. Przytrzymywałem ją tylko jedną ręką, więc wyślizgnęła mi się z powrotem do wody.
Wszedłem do wanny i podniosłem ją na wysokość pasa, przykładając ucho do serca. Już nie było wyczuwalne. Przestraszyłem się doznając szoku, wyskoczyłem z wanny, do której jak się nie mylę wpadła poduszka, którą potrąciłem głową. Nie wyjmowałem tej poduszki i nie jestem nawet pewien czy wpadła do wanny, czy obok”.
Jan natychmiast wyszedł z łazienki. Zamknął drzwi, zgasił światło. Jak długo był i co robił w mieszkaniu - nie pamięta. Jadąc przez most zorientował się, że ma klucze, więc przez okno samochodu wyrzucił je do rzeki”.
Pierwszą wersję Jan opowiedział prokuratorowi 2 sierpnia. Drugą – trzeciego sierpnia. Co się wydarzyło, że zmienił zdanie? Spędził noc w areszcie i miał czas, aby o tym pomyśleć. Tej nocy Jan owinął też swoje okulary w koc, stłukł je cicho i odłamkiem szkła próbował później podciąć sobie tętnicę na skroni, przegubie i łokciu. Potem o tym mówił: „chciałem odejść, żeby mieć już święty spokój”. W liście do żony później napisał, że nie udało się, ale może to dobrze. A może nie.
„Zdawałem sobie sprawę, że ta informacja dojdzie do prasy i nie będzie możliwy dla mnie powrót do normalnego życia. Wtedy pomyślałem, że najlepiej dla mnie i mojej rodziny, jeśli będzie miała z tym raz na zawsze spokój. Stłukłem okulary. Robiłem to po cichu, przez koc tak, by odgłos tłuczenia nie był głośny. Następnie odłamkiem szkła próbowałem przeciąć tętnicę na prawej skroni. Udało się tylko przeciąć skórę. Nie pamiętam, ile razy próbowałem, za każdym razem robił się tylko skrzep. Po nieudanych próbach usiłowałem przeciąć tętnicę na lewej ręce przy przegubie dłoni i w zgięciu łokcia. Nie było to takie proste, nie udało mi się. Skaleczyłem się tylko w tych miejscach, straciłem trochę krwi”. (…)
Pisze też o swojej próbie samobójczej w areszcie.
„Nie udało się. Może dobrze, może nie”.
Do tego pisze jeszcze, aby pamiętała ten moment jak przyszedł rano i wtedy coś sobie powiedzieli, coś ważnego. I żeby ona nie wierzyła w to wszystko, co o nim mówią, bo to bzdura. On nie jest mordercą.
„Boję się pisać do Ciebie kochana po tym wszystkim. Pamiętasz naszą rozmowę po wyjeździe Paulinki? (córki; Jan pisze o nocy z 27 na 28 lipca, kiedy zginęła Martynika – IM.) Potem nie było mnie całą noc. Przyszedłem rano i wtedy powiedzieliśmy sobie coś ważnego. Nie wierz w to wszystko, co o mnie opowiadają. To bzdura, nie jestem mordercą”.
Wygląda to tak, jakby potrzebował zapewnienia, że w tym wszystkim żona przy nim zostanie a potem i na niego zaczeka.
Drugie przesłuchanie Jana trwało około 10 godzin z małą przerwą.
Przesłuchanie z małą przerwą trwa dziesięć godzin. Jan przychodzi na nie z kilkoma opatrunkami. W nocy zbił swoje okulary i szkłem próbował podciąć sobie żyły na skroni i przedramieniu.
Powiedział w trakcie niego śledczym o tym jak wyglądała sprawa z kwestią ciąży. Mówił, że Martynika mówiła mu już, że w swoim życiu dwa razy usunęła ciążę i trzeciego razu by nie przeżyła. Nie proponował jej tego, bo w zasadzie liczył, że faktycznie ułożą sobie razem życie. Ale potem prze myślał sprawę i stwierdził, że jednak woli zostać z żoną.O ciąży kobieta dowiedziała się na przełomie stycznia i lutego. On mówił, że o tym, że nie zostawi żony powiedział jej w marcu albo kwietniu. Natomiast cały czas deklarował, że jej z tym samej nie zostawi, a na pewno finansowo.
Gdy była w ciąży, rozmawiali, czy ma urodzić czy usunąć. Chciała urodzić. Zwierzyła mu się wcześniej, że już usuwała ciążę. „Dwukrotnie byłam u krwiopijcy i trzeciego razu nie przeżyję” – miała powiedzieć.
Jan: „Z tego powodu, nie proponowałem jej usunięcia, tym bardziej, że początkowo sądziłem, że uda mi się ułożyć z nią nowe, inne życie. Uważałem wtedy, że rozwiodę się z żoną i zostanę z Martyniką. W marcu lub kwietniu powiedziałem, że się nie rozwiodę, nie zostawię dzieci, ale pomogę jej w wychowaniu dziecka. Mówiąc o pomocy miałem na myśli pomoc finansową.
Martynika powiedziała, że się z czymś takim liczyła”.
Ponieważ Jan nie do końca dowierzał, że Martynika poradziłaby sobie sama z wychowaniem dziecka zakładał, że być może to dziecko kiedyś zamieszka z nim. Wielokrotnie podkreślił, że nie zamierzał wiązać się z Martyniką na stałe.
Policjanci usłyszą jeszcze, że Martynika nie była w stanie sama wychować dziecka. Nie miała wewnętrznej dyscypliny, a charakter pracy nie pozwoliłby jej na zaspokojenie potrzeb malucha.
„Chciałem w przyszłości wziąć dziecko i osobiście zająć się wychowaniem w mojej rodzinie.
Żona Jana również została przesłuchana zaraz po tym, jak odkryto ciało Martyniki. Powiedziała, że 30 lipca Jan wrócił do domu około 21.30 i był poruszony oraz przygnębiony. Natomiast jeżeli chodzi o dzień, w którym prawdopodobnie kobieta zginęła to wtedy Jan wrócił do domu faktycznie dosyć późno, wykąpał się i od razu położył spać. Jego żona nie zauważyła u niego żadnych obrażeń. Gdy rano zapytała go, dlaczego wrócił tak późno powiedział, że zasnął przy biurku i obudził go dopiero portier. Był to ostatni raz, kiedy zdecydowała się zeznawać.
Żona Jana, Iwona, zapamięta, że wrócił koło 21.30. Będzie przesłuchiwana jeden jedyny raz. Dwa dni po ujawnieniu zwłok Martyniki, przez dwie godziny. Nigdy więcej nie zgodzi się zeznawać.
„Był bardzo poruszony i wyglądał jak „zbity pies” (…). Był po prostu bardzo poruszony i przygnębiony.
Zapytałam: co się stało?
Odpowiedział: Martynika nie żyje (…).
Iwona S., żona Jana zapamiętała, że był w domu koło 5 rano.
„Wykąpał się, stwierdził, że jest bardzo zmęczony i położył się spać. W jego zachowaniu nie spostrzegłam żadnych zmian ani uszkodzeń ciała, co mogłam swobodnie obserwować, bo było gorąco i mąż chodził w krótkich spodenkach, a spał jak zwykle nago.
Rano zapytałam, dlaczego wrócił tak późno. Powiedział, że zasnął przy biurku i obudził go dopiero portier”.
Czy Martynika mogła zdawać sobie sprawę z tego, że Jan faktycznie nie zamierza zostawić żony? Jej matka wspominała, że faktycznie w ostatnim czasie zanim znaleziono ciało Martyniki zauważyła, że córka miała pewne wątpliwości co do postępowania Jana a zwłaszcza wzbudzały je kwestie związane z rozwodem mężczyzny.
Matka: „Ostatnio zauważyłam, że miała pewne wątpliwości co do postępowania wobec niej Jana, na przykład komplikacji z załatwieniem jego rozwodu”.
Wróćmy jednak do atmosfery, która miała miejsce w trakcie przesłuchania numer dwa, Bo zdecydowanie odbiegało atmosferą od tego pierwszego. Tym razem policjanci chcieli być dla Jana tacy pomocni. I w ten sposób zdobyć jego zaufanie. Na stole więc nie zabrakło wódki, zakąsek, aby lepiej dogadać się z podejrzanym. Później w raporcie napisali: udało nam się go kupić na kiełbasę z kapustą”. W przyjacielskiej atmosferze tłumaczyli mu też, że tak będzie lepiej i łatwiej dla niego, jeśli zmieni wersję i opowie, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. W ten sposób później miał opowiedzieć o ostatnim wieczorze w mieszkaniu na Macedońskiej. Później taką samą wersję potwierdził przy prokuratorze. (to ściągnięte z tekstu GW)
W międzyczasie 31 lipca ojciec Martyniki, również Jan, złożył zawiadomienie o przestępstwie. Naciskał, aby policja wyjaśniła okoliczności jego córki. Mówił, że nikogo nie podejrzewa, ale jeżeli zostało popełnione przestępstwo to żąda jego ścigania.
31 lipca ojciec Martyniki, Jan Ł. składa oficjalne zawiadomienie o przestępstwie. „Pragnę, aby policja wyjaśniła okoliczności zgonu córki. Ja jako ojciec nikogo nie podejrzewam i nie wiem, kto mógł się przyczynić do jej śmierci. Jeżeli zostało popełnione przestępstwo, to żądam ścigania i przykładnego ukarania sprawcy”.
Choć po drugim przesłuchaniu wydawało się, że śledczy mają w końcu mocny dowód to jednak później w trakcie procesu oczywiście nikt się nie przyznał do tego, że podejrzanemu podawany był alkohol. Od razu takie zeznania mogłyby iść do kosza (to wyjęte z tekstu Łaniewskiego w GW – ja tego nie cytowałam bo nie miałam pewności, czy policjanci faktycznie częstowali podejrzanego alkoholem).
Kolejnym krokiem było zabranie Jana na wizję lokalną. Był tam pytany o to, gdzie dokładnie zaparkował samochód, gdzie leżała torebka? W jaki sposób siedział pod drzwiami? Policjanci sprawdzali czy jego zeznania pokrywają się z dowodami.
Następnego dnia śledczy zabierają Jana na wizję lokalną. Gdzie zaparkowałeś samochód? Gdzie leżała torebka? W jaki sposób siedziałeś pod drzwiami? Policjanci sprawdzali też, czy z Mostu Osobowickiego Jan mógł widzieć okna mieszkania Martyniki.
Na żadnym jednak etapie nie przyznawał się do tego, że zabił Martynikę. Mężczyzna był przekonany, że po rozmowie z prokuratorem zostanie puszczony do domu a nie oskarżony o morderstwo.
Jan: „Byłem przekonany, że po rozmowie z prokuratorem zostanę zwolniony, a oskarżono mnie o zbrodnię morderstwa. Poczułem się jak człowiek, którego nikt nie chce zrozumieć”.
Ale właśnie taki plan mieli śledczy, potrzebowali tylko dowodów. Dlatego następnym krokiem było przeszukanie auta mężczyzny. W wyniku tego przeszukania na tylnym siedzeniu znaleziono zieloną skórzaną kurtkę. Do tego technicy dostrzegli liczne drobne plamy, których kolor określono na brunatny. Sprawdzano je za pomocą lampy UV i uznano, że być może są to ślady krwi. To również był błąd, bo później potwierdzono, że badanie za pomocą lampy UV jest nieprawidłowe i do tego celu należy użyć luminolu.
Policja przeszukuje samochód Jana. Na tylnym siedzeniu znajduje zieloną skórzaną kurtkę. Wstępnie śledczy zauważają liczne drobne plamy koloru brunatnego. W notatce jeden z policjantów zapisuje, że kurtka była omieciona lampą UV. Dzięki temu drobne plamki, które miały wygląd rozprysków i świeciły, mogły świadczyć, że była na niej krew.
Dopiero podczas procesu okaże się, że to falstart: lampa UV krwi nie wykrywa, trzeba użyć luminolu.
Żeby jednak uczciwości stało się zadość i nie było tak, że od początku był tylko jeden podejrzany to policjanci postanawiają przyjrzeć się także Andrzejowi, byłemu mężowi Martyniki. Teoretycznie on też mógł mieć motyw, aby pozbawić ją życia. W końcu go zostawiła, gdy ten tak bardzo o nią walczył. Do tego go zdradziła.
W dniu zatrzymania Jana policjanci jadą do mieszkania byłego męża Martyniki – Andrzeja Ł. Początkowo można było przypuszczać, że miał motyw: żona go zdradziła, zaszła w ciążę z innym mężczyzną i wystąpiła o rozwód. Andrzej kochał Martynikę i walczył, żeby do niego wróciła.
Ale szybko okazało się, że Andrzej miał alibi. Opowiedział, że 27 lipca był normalnie w pracy, którą skończył o godzinie 16.00. Potem wybrał się na zakupy, zeszły mu się jakieś dwie godziny a następnie wrócił do domu i na chwilę położył. Wieczorem był umówiony z koleżanką, Jolantą. Kobieta również potwierdziła tę wersję i razem spędzili wieczór oraz noc. Ich spotkanie rozpoczęło się o godzinie 20.00. Mieszkania nie opuszczali aż do godziny 9.00 następnego dnia. Wtedy też Andrzej podwiózł Jolantę do miasta. Tego dnia również pracował, dlatego jak podwiózł kobietę to od razu udał się do pracy. Wyszedł znowu między 15.00 a 16.00.
Dzień później będzie już szczegółowo przedstawiał swoje alibi.
W piątek, 27 lipca od 10.00 do 16.00 był w pracy, potem dwie godziny na zakupach, a po powrocie do domu na kolejne dwie położył się spać. Później spotkał się z koleżanką, Jolantą D. Ona potwierdzi, że od mniej więcej 20.00 spędziła z nim wieczór i noc. Nigdzie nie wychodzili. O 9.00 rano w sobotę podwiózł Jolantę do miasta (wracała do akademika), a sam pojechał do pracy. Wyszedł między 15.00 a 16.00.
W sobotę jego plany były w zasadzie podobne jak w piątek tylko tym razem spotkał się z inną koleżanką i poszli razem do kina. Dokładniej z Dianą. Niestety okazało się, że film nie zostanie puszczony ze względu na to, że sprzedała się za mała liczba biletów, dlatego para wybrała się na spacer nad Odrę. Spotkanie zakończyło się o godzinie 2.00 w nocy a potem mężczyzna wrócił do siebie do domu. W niedzielę spał do południa aż obudził go dzwonek. Okazało się, że jakiś mężczyzna przyniósł mu dokumenty, które wcześniej zgubił o czym zupełnie nie wiedział. Później ponownie umówił się ze znajomą a następnie odwiedził Jolantę. Wieczorem odebrał jeszcze znajomych, którzy zostali u niego następnie do wtorku.
(…) na 18.00 dotarł do kina „Fama” umówiony z inną koleżanką, Dianą Z.
„Seans odwołano ze względu na niską frekwencję. Poszliśmy na spacer nad Odrę, byliśmy tam do zmierzchu, a gdy zaczęły ciąć komary pojechaliśmy do mnie. O 2.00 odwiozłem ją do domu na Biskupin i wróciłem do siebie po około 30 minutach. W domu byłem do dnia następnego. Do południa nie wychodziłem. Obudził mnie mężczyzna, który przyniósł moje dokumenty. Nie wiedziałem do tego czasu, że je zgubiłem”. (…) Andrzej mówi policji, że około 16.00 pojechał do znajomej i był u niej dwie godziny, po czym na półtorej wpadł do Jolanty D.
„Potem, około 20.00 pojechałem na dworzec po znajomych. Razem przyjechaliśmy do mnie i byliśmy w mieszkaniu do rana do poniedziałku. Oni byli u mnie do wtorku.
Twierdził, że z Martyniką nie utrzymywał kontaktów i nic go z nią nie łączyło. Nie wiedział nawet, że coś się jej przydarzyło. Dopiero dowiedział się o tym wtedy, kiedy policjanci przyszli go przesłuchać.
Zaznaczam, że na pewno nie mam najmniejszego związku ze śmiercią mojej byłej żony. Ostatni raz widziałem tę kobietę w dniu rozwodu, 25 maja 1990. Nic o niej do tego czasu nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, że mieszkała przy Macedońskiej. O tym, że nie żyje dowiedziałem się dopiero w pracy, 30 lipca, od policjantów, którzy po mnie przyszli”.
Przesłuchana została także właścicielka mieszkania, które wynajęła Martynika. Udało się ustalić, że wcześniej mieszkanie było wynajmowane od października 1988 roku do września ’89 roku mężczyźnie, który nazywał się Ireneusz S. i miał 30 lat. Nie był tam zameldowany, mieszkał sam i często wyjeżdżał z Polski.
Śledczy odpytują też właścicielkę mieszkania, Izabelę P. i jej partnera – tancerza, Waldemara S. Okazuje się, że mieszkanie było wynajmowane od października ’88 do września ‘89 niejakiemu Ireneuszowi S., lat 30. Mężczyzna mieszkał bez meldunku, samotnie, pracował w zagranicznej firmie i często wyjeżdżał z Polski.
W trakcie, gdy urzędował w tym mieszkaniu odnotowano włamanie. Ostatecznie śledztwa w tej sprawie nie poprowadzono, jedyną zmianą było to, że Ireneusz zamontował dodatkowy zamek. Mężczyzna twierdził, że to był chyba kawał jego kolegów, bo z mieszkania nic nie zginęło, ale dla pewności postanowił się dodatkowo zabezpieczyć. Gdy opuścił mieszkanie następnie stało puste przez około rok aż wynajęła je Martynika. Okazało się też, że z tych trzech zamków działały tylko dwa, jeden był uszkodzony. Izabela o śmierci Martyniki dowiedziała się z prasy. W związku z tym zadzwoniła jeszcze do rodziców kobiety, aby potwierdzić, czy to prawda. Jak dowiedziała się, że to prawda skontaktowała się z policją. Tam natomiast usłyszała, że nie ma potrzeby, żeby przyjeżdżała do Wrocławia.
„Jednak w czasie jego zamieszkania miał miejsce fakt rzekomego włamania (…). Jedyne, co mi wiadomo, to że zamontował po tym włamaniu jeszcze jeden zamek zasuwowy - najniżej w drzwiach” – relacjonowała policjantom Izabela P.
Waldemar: „S. oświadczył, że nic mu z mieszkania nie zginęło i że to jego koledzy zrobili mu głupi kawał” (…). Po wyprowadzce lokatora mieszkanie przez niemal rok stało puste”.
Właścicielka nie używała środkowego zamka, bo był uszkodzony i zamykała na wymienione potem nowe zamki dolny i górny.
Izabela i Waldemar pojadą na wakacje do Międzyzdrojów dzień po ujawnieniu zwłok Martyniki. O jej śmierci dowiedzą się z prasy. Izabela zadzwoni do rodziców swojej lokatorki i od ojca dowie się, że to prawda: jego córka nie żyje.
„Dowiedziałam się, że moja obecność we Wrocławiu raczej nie jest potrzebna dla prowadzonego śledztwa, a jedynie mojej siostry, która była w krytycznym dniu u nich razem ze swoim współpracownikiem o imieniu Piotr. Nazwiska nie znam”.
To przesłuchanie w zasadzie do niczego innego nie doprowadza. Śledczy szukają dalszych tropów i postanawiają przyjrzeć się historii Jana, a dokładniej skontaktować z kobietą, z którą kiedyś miał romans. Jest to Małgorzata, z którą Jan również kiedyś pracował i był jej współpracownikiem. Ich znajomość trwała trzy lata. Martyniki osobiście kobieta nie znała, jedynie kojarzyła ją z widzenia. Jej bliższe kontakty z Janem trwały do 1985 roku. Natomiast była to znajomość, która opierała się głownie na fizyczności i kobieta nie oczekiwała, że Jan zostawi dla niej żonę. Traktowała tę znajomość niezobowiązująco.
20 września 1990 policja przesłuchuje kochankę Jana, Małgorzatę C., plastyczkę. Jan był jej współpracownikiem. Ich romans trwał trzy lata. W telewizji pracowała od 1983 roku. Martynikę znała tylko z widzenia.
„Na około 2,5 roku przed moim rozwodem nawiązałam z nim bliższe kontakty, które trwały do ‘85r. W tym czasie łączyły nas również intymne kontakty. W jego, moim lub znajomych mieszkaniu. Wiedziałam, że ma żonę i dzieci. Nie przeszkadzało nam to. Tym bardziej, że żona Jana też miała romans, o czym nawet sam mi mówił.
Znajomość nasza była niezobowiązująca, nigdy nie planowaliśmy ślubu, bo tak nam było wygodniej”.
Dlaczego ich romans się zakończył? Wynikało to ze stanu zdrowia Małgorzaty. Trafiła do szpitala, a jak z niego wyszła to żadne już o tę znajomość nie zabiegało. Twierdziła także, że słyszała o tym, iż wcześniej Jan miał inne kochanki i ona wiedziała o tym, że nie była jedyna. Czy to oznacza, że Jan prowadził podwójne życie?
W 1984 roku trafiła na 10 dni do szpitala i dostała drugą grupę inwalidzką. O szczegółach choroby nie mówi. Jan przestał ją odwiedzać, a ona o to nie zabiegała. W końcu przestają się widywać nawet okazjonalnie. Po trzech miesiącach od wyjścia Małgorzaty ze szpitala oboje dochodzą do wniosku, że nie będą się więcej spotykać.
„Uważam, że moja choroba nie miała związku z naszym zerwaniem” – powie Małgorzata.
„Po naszym rozstaniu słyszałam, że miał inne kobiety (starsze i młodsze), lecz szczegółów nie znam, bo przestałam się nim interesować”.
Dla śledczych będzie to niewątpliwie sygnał, że Jan miewał niezobowiązujące romanse. Jednym słowem prowadził podwójne życie.
Śledczy otrzymują także raport z sekcji. Pojawia się tam in formacja: poszkodowana była bita, następnie dławiona i utopiona przy pomocy kołderki dziecięcej w wannie wypełnioną wodą”. W następstwie duszenia miała zemdleć i wtedy przeniesiono jej ciało do wanny. Utonięcie potwierdza zapis w raporcie: wodna rozedma płuc. Dodatkowo znajdują się tam takie informacje, jak ciąża ósmy miesiąc, płód płci męskiej, prawidłowo rozwinięty. Oraz informacja o tym, jak dziecko zginęło: uduszenie wewnątrzmaciczne po śmierci matki.
Na pewno była pobita i dławiona z wielką siłą, na przykład poprzez uciskanie ręką szyi z prawej strony. Mało tego: ze względu na niewielką przestrzeń w łazience pobicie i duszenie musiało nastąpić w innym pomieszczeniu. Byś może na łóżku w sypialni. Potem nieprzytomna kobieta była przeniesiona do wanny.
28 czerwca 1991 prokurator Zbigniew Kępa wydaje przeciwko Janowi akt oskarżenia. Że najpierw pobił Martynikę i poddusił tak, że straciła przytomność, a potem nieprzytomną utopił w wannie, nakrywając jej głowę poduszką.
„Przyczyną śmierci ośmiomiesięcznego płodu było uduszenie wewnątrzmaciczne”.
Sekcja zwłok wykaże charakterystyczną dla utonięcia ostrą rozedmę płuc i cechy śmierci nagłej.
Jeśli chodzi o obrażenia na ciele Martyniki to lekarz uznał, że powstały one na skutek działania narzędzi tępych, tępokrawędzistych. Po pobiciu i dławieniu Martynika była już nieprzytomna więc łatwo ją było przenieść do wanny. Twierdzono także, że jej żołądek był pusty. Niczego przed śmiercią nie jadła, a już na pewno kolacji.
„Obrażenia na ciele, powstały od działania narzędzi tępych tępokrawędzistych. Nie można wykluczyć, że na kończynach i tułowiu mogły powstać od uderzenia o takie narzędzia. Podbiegnięcia na twarzy, szyi, tarczycy i krtani przemawiają z dużym prawdopodobieństwem za działaniem osoby drugiej - pobiciem i dławieniem, które mogły doprowadzić do stanu nieprzytomnego, a tym samym bezbronności. Zmiany stwierdzone na oględzinach, świadczą o tym, że najprawdopodobniej najpierw była pobita i dławiona, a potem utonęła”.
Sekcja zwłok: żołądek Martyniki był pusty. Niczego nie jadła. Zwłaszcza kolacji.
Jeśli chodzi o jego wersję (Jana-IM) to było wiele wątpliwości co do tego, czy faktycznie chciał ratować Martynikę. Choćby to, że nie udzielił jej pierwszej pomocy. Nie pobiegł do sąsiadów, nie wzywał pogotowia. Pozycja w jakiej znaleziono ciało kobiety też sugerowała, że w zasadzie nikt nawet nie próbował udzielić jej tej pierwszej pomocy. Zastanawiająca była także poduszka, którą ktoś położył na jej twarzy. Nie wyglądało to właśnie tak jakby poduszka spadła na jej twarz, tylko ktoś ją tam celowo położył.
„Pozostawienie Martyniki w wannie w pozycji widocznej na zdjęciach, nasuwa uzasadnione podejrzenie, że Jan S. w ogóle nie udzielał pomocy, a przy przyjęciu jego wersji ograniczył się wyłącznie do spostrzeżenia, że jest ona w wannie”.
Biegły zwraca też uwagę na charakterystyczne ułożenie poduszki: przykrywa głowę i klatkę piersiową Martyniki, z tym, że lewa, dolna część jest zawinięta na tył jej głowy. Zdaniem biegłego sposób, w jaki ta poduszka leży przemawia za tym, że ktoś celowo ją tak nałożył.
No i właśnie ta kwestia, że jeżeli ktoś chciałby ratować Martynikę to na pewno zabrałby tę poduszkę z jej głowy. Dlaczego więc Jan tego nie zrobił? Sam nie potrafił tego wytłumaczyć.
Przy okazji biegły wykluczył także dwie wersje: że doszło do nieszczęśliwego wypadku, czyli Martynika niechcący wpadła do wanny albo zasłabła i wpadła do wanny. I drugą – że odebrała sobie życie (czegoś takiego nie ma w ogóle w aktach).
„Wydaje się, że w takiej sytuacji byłoby zupełnie naturalne usunięcie jej z wanny, jako przeszkody w ratowaniu, a nie zostawienie na głowie, niejako uszczelnienie tej głowy w wodzie zawinięciem poduszki ku dołowi” – analizuje biegły.
3 sierpnia, gdy Jan był przesłuchiwany po raz drugi miał także miejsce pogrzeb Martyniki. W uroczystości brało udział wiele osób, Jana jednak na nią nie wypuszczono.
3 sierpnia jest też dniem pogrzebu Martyniki. Jak wyglądał pogrzeb pytam Paulę Jakubowską.
- Nie pamiętam. Tylko kondukt żałobny i wrażenie, że koledzy mnie prowadzili. Było strasznie dużo ludzi. Wróciliśmy potem do telewizji i usiedliśmy razem w milczeniu. Bez żadnego jedzenia, picia, tak po prostu razem. Janka na pogrzeb nie wypuścili.
Jan nie chce już współpracować z policją. Odmawia wyjścia z celi, zeznań, nie chce brać udziału w wizji lokalnej.
Jan jest sfrustrowany, bo prokurator podał prasie, że motywem zbrodni były sprawy osobiste, a w areszcie siedzi podejrzany o to znany realizator i reżyser wrocławskiego ośrodka TVP. Odmawia więc składania wyjaśnień i oświadcza, że od tej pory będzie zeznawał tylko w obecności swojego adwokata. Następnego dnia Jan odmówi udziału w wizji lokalnej.
Do prasy przedostają się także wzmianki o podejrzanym. Mężczyzna jest tym przerażony, załamany, że jest stawiany w takim świetle. Na wieść o tym, że mężczyzna został aresztowany środowisko dziennikarskie bardzo się podzieliło. Byli tacy, co nie uwierzyli w jego winę i pisali list otwarty protestując przeciwko temu, że został aresztowany i ogólnie zarzutom, jakimi go obciążono. Ale byli też i tacy, którzy wierzyli w jego winę.
Znajomi Jana podzielili się na dwa obozy: obstających przy jego winie i przekonanych o niewinności.
Pełnomocnik rodziców Martyniki tak wypowiadał się o Janie:
Ten człowiek żył podwójnie. Mąż i ojciec oraz kobieciarz. Wiem, że z jedną ze swoich kochanek rozstał się, gdy zachorowała”.
Obiecankami budował Martynice fikcyjny świat a potem ratując siebie zniszczył dwa życia.
Tak. Nie było dowodów bezpośrednich, jedynie poszlaki. Ale jeśli nie on to kto?
6 sierpnia Jan przesłuchiwany jest ponownie. To właśnie wtedy dowiaduje się o tym, że o wszystkim prokuratura powiadomi jego żonę i wrocławski oddział TVP. Dla niego to koniec. Jest sfrustrowany, że prokurator dzieli się takimi informacjami. Deklaruje, że nie będzie już współpracował z policją, a jeżeli to tylko w obecności swojego adwokata. Twierdzi, że jest to świadome działanie na jego szkodę i on nie zamierza już w tym brać udziału.
Śledczy zaczynają więc uważniej przyglądać się Janowi. Trzy dni później, 6 sierpnia przesłuchują go ponownie.
Jan kilka razy w celi czyta postanowienie o tymczasowym aresztowaniu, gdzie zarzuca mu się zbrodnię popełnioną z premedytacją. Doczytuje też, że o tym fakcie prokuratura powiadomi jego żonę i wrocławski oddział TVP (…).
Jan jest sfrustrowany, bo prokurator podał prasie, że motywem zbrodni były sprawy osobiste, a w areszcie siedzi podejrzany o to znany realizator i reżyser wrocławskiego ośrodka TVP. Odmawia więc składania wyjaśnień i oświadcza, że od tej pory będzie zeznawał tylko w obecności swojego adwokata (…).
„Jest to moim zdaniem, świadome działanie na moją szkodę i szkalowanie mnie, jak i moich członków rodziny przed opinią społeczną. W tej sytuacji nie jest możliwa moja dalsza współpraca z organami ścigania”.
10 października dalej podtrzymuje swoją decyzję. Nie współpracuje już ze śledczymi.
10 października 1990 Jan ponownie odmawia wyjścia z celi, zeznań i udziału w wizji lokalnej.
Dalej natomiast rozmawia z psychologami, którzy odnotowują ważną zmianę, jeżeli chodzi o to, jak wyraża się o Martynice. Wydaje się do niej dystansować, jakby umniejszał ich relację.
Poza tym Jan zmieniał zeznania, dystansował się do ofiary i bliskości relacji z nią. (to ustalenia profilerki Urszuli Cur, które pojawiły się wyłącznie w moim reportażu)
Mówi nagle o niej, że to była jego koleżanka z pracy, która po prostu była z nim w ciąży
Na razie przechodzi badania w areszcie, gdzie dwóm biegłym psychiatrom mówi, że prokurator zarzucił mu zbrodnię zabójstwa, do której się nie przyznaje. Martynika w jego życiu z uczucia wielokrotnie złożonego przeobraża się w prosty komunikat: „to była moja koleżanka z pracy, która z tego, co wiem, była ze mną w ciąży”.
Na jaw wychodzi także prawda o jego dwuletniej przerwie w pracy. Okazuje się, że w tym czasie był na dobrowolnej obserwacji psychiatrycznej. Podkreśla jednak, że nigdy nie leczył się psychiatrycznie. I faktycznie biegli później przyznają rację, że Jan nie jest chory psychicznie ani nie jest niedorozwinięty umysłowo. Natomiast wskazują, że potrzebna jest jeszcze dalsza obserwacja.
Jan przyznaje się też do pobytu w szpitalu psychiatrycznym na dobrowolnej obserwacji po wstrząśnieniu mózgu. Miał wtedy 28 lat i był na studiach w łódzkiej Filmówce. Nigdy jednak nie leczył się psychiatrycznie.
Biegli dochodzą do wniosku, że Jan nie jest chory psychicznie ani niedorozwinięty umysłowo, ale wnioskują o umieszczenie go na obserwacji.
Sam mężczyzna podkreśla, że on jest poczytalny, że jest odpowiedzialny za swoje czyny i przydatny społecznie. Uważa też, że to jest celowe działanie prokuratury, aby jak najdłużej zatrzymać go w zamknięciu.
„Mój kontakt z psychiatrami miał charakter incydentalny 15 lat temu. Od tej pory udowodniłem chyba pełną poczytalność, odpowiedzialność za swoje czyny i przydatność społeczną. Pobyt w szpitalu jest wykorzystywany przez prokuratora jako argument do zatrzymania mnie w areszcie śledczym”.
Później wraz ze swoim adwokatem zaskarża tę decyzję, że ma być umieszczony na obserwacji. Mimo tego mężczyzna trafia na obserwację.
Postanowienie to zaskarża w całości, ale bezskutecznie. 14 stycznia 1991 trafia na szpitalną obserwację.
Po 5 miesiącach dalej na niej przebywa. Wtedy też wyjawia specjalistom, że w zasadzie, gdy znajdował się w trudnych sytuacjach życiowych to zdarzało mu się coś takiego, że tracił przytomność. I nie ma na myśli, że mdlał, tylko robił coś a potem w ogóle nie pamiętał, jak do tego doszło, że gdzieś się znalazł i tak dalej. Gdy w końcu się do tego przyznał, raz że przed sobą, dwa że przed żoną to trafił na dobrowolną obserwację psychiatryczną.
W tym czasie Jan przyznaje się biegłym, że w trakcie studiów, w trudnej sytuacji życiowej zdarzały mu się krótkie utraty przytomności, „zaniewidzenia i wędrówki w stanach pomrocznych”.
Po kolokwium z chemii wyszedł z budynku i oprzytomniał dopiero w Warszawie. Nie wiedział, jak tam trafił (…). Nie pamięta, który to był rok studiów, może drugi. Nie mógł sobie z tym uczuciem poradzić i zaczął uciekać z domu. W końcu powiedział o tym żonie i ojcu. Wtedy trafił na trzy miesiące do szpitala (…).
Studiował wtedy biologię, ale w końcu przerwał te studia. A po wyjściu ze szpitala zaczął pracę w zakładzie przemysłu bawełnianego jako fotograf.
Przerwał studia. Uznał, że biologia nie jest drogą dla niego (…). Na razie zaczyna pracę w Zakładach Przemysłu Bawełnianego „Uniontex” jako fotograf.
W wyniku różnych perypetii ostatecznie trafił do TVP we Wrocławiu. Ostateczna opinia psychologów na temat Jana powstaje przez 5 miesięcy a jego obserwacja trwa do czerwca 1991 roku.
Opinia sądowo – psychologiczna powstaje przez niemal pięć miesięcy (od 14 stycznia do 3 czerwca 1991) pod okiem dwóch psychiatrów i psychologa.
Choć mężczyzna stwarza wrażenie spokojnego, miłego, grzecznego, to jednak psychologom i psychiatrom udaje się u niego zaobserwować cechy psychopatyczne.
Biegli dostrzegli, że Jan jest grzeczny, spokojny, wychodzi na spacery, dużo czyta, ma dobry kontakt z personelem i współosadzonymi. Rzeczowy, spontaniczny. Inteligencja powyżej przeciętnej. Niemniej uznali, że ma osobowość nieprawidłową o cechach psychopatycznych.
Co ciekawe w trakcie tej obserwacji Jan bardzo się otwiera i mówi na przykład, że jego małżeństwo było z miłości, ale swoich kochanek już taka miłością nie obdarzał. W podobnym tonie mówi także o Martynice, że to była relacja bez planów i oczekiwań. Cały czas nie zmienia wersji, że ze śmiercią Martyniki nie miał nic wspólnego.
Teresie Rogalskiej, psycholożce, która go obserwuje Jan mówi, że ożenił się z miłości. „Kochaliśmy się i chcieliśmy być razem” (…). Miał romanse z Małgorzatą J. i Martyniką, ale „były to związki bez planów i oczekiwań” (…). Jan mówi psycholożce, że jej nie zabił.
W końcu rusza proces a we Wrocławiu sprawa staje się bardzo głośna. Zdania na temat tego, kto jest odpowiedzialny za tę zbrodnię są bardzo podzielone a sam proces opiera się głównie na poszlakach. Nie ma jednoznacznych dowodów przestępstwa a i bezpośrednich świadków zbrodni. W trakcie śledztwa tak jak wam przedstawiałam popełniono również masę błędów. I właśnie na nie będą się powoływać obrońcy. Wróci temat tego, że nikt nie pobrał próbek wody z wanny czy nie zbadał poduszki (…).
Według oskarżyciela sytuacja wygląda tak. Mamy tutaj do czynienia z typowym schematem: żonaty mężczyzna poznaje kobietę, wdaje się z nią w romans, ale nie myśli o tej znajomości na poważnie. Problem pojawia się wtedy, kiedy ta zachodzi w ciążę.
Rozumowanie prokuratora, zdaniem Jana opiera się na schemacie żonaty facet i kochanka w ciąży.
W związku z tym mężczyzna decyduje się, na według niego najlepsze rozwiązanie – pozbawia ją życia. W końcu Jan zabiera głos na sali sądowej i odwołuje drugą wersję swoich zeznań. Powraca do pierwszej według której tragicznej nocy nie widział się z Martyniką. Skąd w takim razie te rozbieżności w zeznaniach? Twierdzi, że to wynik nacisku policji. Że został zmanipulowany i powiedziano mu, że jeżeli przedstawi taką wersję to zostanie wypuszczony do domu (…).
Łącznie proces trwa dwa lata, a Janowi zarzuca się, że najpierw pobił Martynikę i poddusił tak, że straciła przytomność a potem nieprzytomną utopił w wannie (…).
28 czerwca 1991 prokurator Zbigniew Kępa wydaje przeciwko Janowi akt oskarżenia. Że najpierw pobił Martynikę i poddusił tak, że straciła przytomność, a potem nieprzytomną utopił w wannie, nakrywając jej głowę poduszką.
„Przyczyną śmierci ośmiomiesięcznego płodu było uduszenie wewnątrzmaciczne”.
Proces trwa dwa lata.
Oprócz prokuratora i oskarżonego na sali jest też pełnomocnik rodziców Martyniki. Uważali, że ze względu na to kim był Jan sprawa ta zostanie zamieciona pod dywan. Poprosili więc mecenasa Andrzeja Malickiego, który wtedy był sławą wrocławskiej adwokatury, aby przypilnował, by sprawiedliwości stało się zadość. Na tym etapie byli już przekonani, że to właśnie Jan odpowiada za całą tę zbrodnię. I obawiali się, że ze względu na to, że jest wieloletnim pracownikiem oddziału TVP to zostanie właśnie wybroniony.
Pełnomocnikiem rodziców Martyniki zostaje mecenas Andrzej Malicki, sława wrocławskiej adwokatury. Spotyka się ze mną w swojej kancelarii, Spółki Adwokatów Malicki i Wspólnicy przy ulicy Krupniczej 13 we Wrocławiu. Bardzo dobrze pamięta tę sprawę.
- Była to tak zwana medialna sprawa poszlakowa. Rodzice Martyniki nie wierzyli w uczciwość wymiaru sprawiedliwości. „Nie ufamy tej prokuraturze ani tej policji” – powiedzieli mi. „Oni ukręcą łeb tej sprawie. Wieloletni pracownik oddziału TVP we Wrocławiu, syn profesora z Łodzi, więc go wyciągną. Mecenasie ratuj, pilnuj sprawy” – prosili.
Po kolei zostają wezwani różni świadkowie, którzy odtwarzają historię relacji Jana i Martyniki. Pojawiają się m.in. ich współpracownicy, a wśród nich Paula, która nie do końca wierzy w winę Jana. Dla kobiety jest to trudna sytuacja, bo z jednej strony rozumie rodziców Martyniki i jest jej głupio, że nie podziela ich opinii, ale z drugiej nie wierzy, że Jan byłby zdolny do czegoś takiego. Uważa, że te wszystkie informacje, które zostały przedstawione o Janie jakoś do niego nie pasują.
Przed sądem świadkowie odtwarzają na powrót historię relacji Jana i Martyniki.
Paula J., przyjaciółka Martyniki: - Nie była dziennikarką śledczą. Ale z racji jej zawodu sprawa stała się bardzo medialna. Trzeba było szybko kogoś znaleźć i skazać. I nigdy nie miałam pretensji do rodziców Martyniki o myślenie, że Jan jest mordercą. Najgorsze to stracić dziecko. Ale było mi głupio potem mówić, co myślę, bo nie stawałam jednoznacznie po ich stronie. Bo nigdy tego Janka nie chciałam oskarżyć o zabójstwo (…). - Na początku wydawało mi się to niewiarygodne. A potem oczywiście ludzie zaczęli to roztrząsać. Pojawiały się opowieści o jego poprzednich romansach. Ale mi to mimo wszystko nie pasowało.
Jeśli chodzi o kwestię tego jak faktycznie wyglądała relacja Jana i Martyniki i czy kobieta wiedziała o tym, że mężczyzna wycofał się z wcześniejszych deklaracji to na ten temat padają różne opinie. Bo z jednej strony mamy deklarację Jana, który twierdzi, że Martynika wiedziała o tym, że nie zostawi żony i że to wszystko właśnie było mistyfikacją, żeby rodzice dali jej spokój.
Wreszcie Jan po raz pierwszy używa wyrazu „mistyfikacja”.
To ten moment, kiedy Martynika już wie, że on się dla niej nie rozwiedzie, ale (jego zdaniem) nie robi to na niej większego wrażenia. Spodziewała się. Prosi go więc o nietypową przysługę. Obawiając się, że rodzice nie pozwolą jej mieszkać samej wymyśla mistyfikację: Jan ma im powiedzieć, że zamieszkają razem.
„Generalnie chciała wyprowadzić się od rodziców. Zapewniłem ją, że będę pomagał, czy to w kwestii aprowizacji, czy finansowej.
A z drugiej mamy na przykład informacje od jej matki, która twierdzi, że wiedziała o planowanej dacie ślubu. Miało to być dokładnie 30 sierpnia i że nawet mieli mieć zarezerwowaną datę w USC. I ogólnie ta możliwość, że ten ślub mógł się odbyć tak szybko wynikała z tego, że M była w zaawansowanej ciąży. Co więcej Maria, matka Martyniki podkreśla, że widziała zaświadczenie o tym, że Jan rozpoczął starania o rozwód.
Maria Ł., matka zamordowanej przypomina sobie, że córka widziała zaświadczenie, w której sali była rozprawa rozwodowa Jana. I była pewna, że mieli się z Martyniką pobrać.
„Wiedziałam o planowanej dacie ślubu. Miało to być 30 sierpnia. Córka mówiła, że ma zarezerwowaną datę w Urzędzie Stanu Cywilnego. Z uwagi na jej zaawansowaną ciążę zgodzono się na szybki termin”.
Natomiast zaskakujące jest to, że okazuje się, iż była to mistyfikacja, bo to kłamstwo. Bo ten sam mecenas, który jest pełnomocnikiem rodziców Martyniki opowiada o tym, że Jan wmanewrował jego byłego wspólnika w to całe oszustwo. A dokładnie przedstawił Martynice dowód na to, że zlecił swoją sprawę rozwodową właśnie mecenasowi, natomiast okazało się, że było to sfałszowane i wcale do takiej sytuacji nie doszło.
Malicki (w moim reportażu, to są zdobyte przeze mnie informacje podczas rozmowy z adwokatem): Ale z drugiej strony ten sam Janek uprawiał mistyfikację. Bo robił program „Sałata dla małolata”, w którym występowały jego córki i jednocześnie oszukiwał Martynikę mówiąc, że się rozwodzi. Przedstawił fałszywą kartę ewidencyjną (czyli umowę; kartą nazywano ją dawniej w zespołach adwokackich – w tym wypadku to informacja na piśmie – IM.), od mecenasa Henryka Rossy, mojego byłego wspólnika, że zgłosił się po rozwód. Pokazywał Martynice, że zlecił mu swoją sprawę. Okazało się, że to nie była prawda. Wziął jedynie od sekretarki wzór umowy, a mecenas Rossa mógł o tym nawet nie wiedzieć. Ale operował dokumentem, że podjął kroki prawne.
Czy w takim razie Jan próbował grać na czasie i gdzieś w tym wszystkim się zagubił? Jednym z bardziej poruszających momentów procesu Jana był moment, gdy przyjaciółka Martyniki przyniosła jej listy. Odczytała je w czasie zeznań (nic mi o tym z akt nie wiadomo! - IM). Chciałam wam przeczytać jeszcze jeden fragment.
„Konsekwentny facet, szkoda słów. Kontynuując mam fioła na punkcie Jasia. Jest dla mnie bardzo dobry. To brzmi jak z elementarza. Czuję się przy nim jak w pierwszej klasie uczuć. Nie wiem, o co chodzi, nie potrafię tego nazwać. Czuję, że bardzo mnie kocha. Mówi: wymyślaj imię dla dziecka. Chciałabym dziewczynkę”.
Prawdziwy list do przyjaciółki brzmiał tak:
„Mam fioła na punkcie Jasia, ale dzidziusia to na razie nie dotyczy. Czy jestem świnią? (…). Jaś jest dla mnie bardzo dobry. Brzmi to jak z elementarza, ale właśnie przy nim czuję się niekiedy jak w pierwszej klasie uczuć. Nie wiem, o co chodzi ani nie potrafię tego nazwać. Czuję, że bardzo mnie kocha i choćby przyszło tysiąc atletów powiedzieć, że nie - nie uwierzę. Moje uczucia do niego są taką dziwną mieszanką. Nie potrafię ich opisać, ale to bardzo silna mieszanka. Mimo, że ostatnie miesiące nie należą do najłatwiejszych - nigdy chyba nie miałam takiego komfortu psychicznego, jak właśnie teraz. Co nie przeszkadza, że jestem nerwowym strzępem, no bo głupi by nie był w takim klimacie.
Trzymaj za mnie kciuki. Wymyślaj imiona, bo jakoś nic mnie nie fascynuje. Jedyne imię jakie mi się podoba - to Jaś, ale jeden chyba wystarczy. Chciałabym dziewczynkę, ale wszyscy wróżbici nie dają mi szans”.
Ale pomimo pozytywnych uczuć pojawiały się też te mniej pozytywne o czym świadczyć może na przykład ten fragment:
„Od ośmiu miesięcy zasypiam ze śrubą odrzutowa w żołądku, ale jeśli wszystko pójdzie tak jak myślę niebawem wszystko będzie ok (reklama). Bebiko jest dla mnie taką atrakcją, że nie masz pojęcia”.
„Strasznie się denerwuję. Ostatnio, tzn. od 8 miesięcy budzę się i zasypiam ze śrubą w żołądku. No ale jeżeli to wszystko pójdzie tak jak myślę, to już niebawem będzie OK. Bebiko jest dla mnie taką atrakcją, że nie masz pojęcia. Nawet rosnący brzuch nie jest w stanie tego zmienić”.
A teraz jeszcze fragment odnośnie Jana. „Czuję, że bardzo mnie kocha i choćby przyszło tysiąc atletów powiedzieć, że nie - nie uwierzę. Moje uczucia do niego są taką dziwną mieszanką. Nie potrafię ich opisać, ale to bardzo silna mieszanka. Mimo, że ostatnie miesiące nie należą do najłatwiejszych - nigdy nie miałam takiego komfortu psychicznego, jak właśnie teraz”. (poszatkowała te listy – IM).
Tu zaczyna się wodolejstwo podcasterki:
A zatem słuchając tych listów chyba nikt nie uwierzyłby, że Jan z nią nie będzie, że Jan nie zostawi żony. Obrona wciąż wskazuje na to, że tylko poszlaki wskazują na winę Jana. Według obrońców wciąż nie ma bezpośrednich dowodów, które świadczyłyby o jego winie. Natomiast jest wiele błędów, które świadczą o pracy policji. Wciąż wałkowane są w zasadzie te same kwestie, ale najczęściej podkreślana jest ta kwestia odnośnie spuszczenia wody z wanny, niezbadania i niezabezpieczenia wszystkich śladów (reklama), niezidentyfikowania odcisku, który znaleziono na szybie w mieszkaniu ofiary. I choć wiele faktycznie kwestii świadczy o tym, że Jan mógł być związany z ta sprawą, że mógł być odpowiedzialny za tę zbrodnię, to wciąż jest wiele wątpliwości. Ma je między innymi mecenas Malicki, czyli pełnomocnik rodziców Martyniki. Później o tej sprawie wypowiadał się tak:
„Największym problemem tej sprawy było to, że analizując motyw zbrodni ograniczono analizę dowodów rzeczowych i ich gromadzenie. Nie mogłem nie zauważyć błędów postępowania przygotowawczego, ale sąd ma prawo do własnej oceny dowodów i jeśli jest przekonany do układania się ich w logiczną całość to ma prawo uznania oskarżonego za winnego”.
Mecenas w tej wypowiedzi podkreślił także, że sąd nie może wątpić. Wątpić może jedynie obrońca. (to z jakiegoś innego tekstu ten fragment o Malickim).
W końcu po dwóch latach, w 1992 roku zapadł wyrok (tu podcasterka cytuje fragment aktu oskarżenia, który jest również w moim tekście).
Oznaczało to, że Jan został uznany winnym i w związku z tym otrzymał 25 lat pozbawienia wolności, mimo, że prokurator zażądał 15 lat pozbawienia wolności. Wówczas była to w Polsce najwyższa kara. Jan nie przyznał się do winy, ale zdaniem sądy wyglądało to tak.
Mężczyzna zabił Martynikę, aby rozwiązać swoje problemy. Miał obawy przed tym, że rozpadnie się jego małżeństwo i że będzie obciążony finansowo. W pośpiechu próbował upozorować sytuację, że to Martynika sama odebrała sobie życie. Ale nie było to łatwe. Nie do końca przemyślał tę kwestię więc w pośpiechu rozrzucił tylko zawartość jej torebki, aby nakierować śledztwo na to, że motywem był rabunek. Sąd podkreślił, że Jan dokonał zabójstwa młodej kobiety, która bezgranicznie mu ufała. Dodatkowo zdaniem sądu Jana zdradziło także zachowanie, że najpierw podał wersję, że feralnej nocy nie był w mieszkaniu Martyniki, a potem, gdy zrozumiał, że mógł być przez kogoś widziany zmienił tę wersję. Tylko że w tej drugiej wersji także było pełno nieścisłości. Między innymi to, że sugerował, że zjedli razem kolację i on poszedł spać. Natomiast sekcja zwłok wykazała, że przecież m miała pusty żołądek. Nie było więc możliwości, że zjadła kolację. Kolejną kwestią, na którą zwrócił uwagę sąd było to, jak Jan zachowywał się 30 lipca. Że jego działanie było nielogiczne. Czyli mowa o dniu, w którym odkryto ciało kobiety w wannie. Chodziło też o to, że Jan zeznał, że Martynika miała jechać pod Wrocław do swojej koleżanki i w ogóle nie pomyślał o tym, żeby sprawdzić, czy jej tam nie ma tylko od razu pojechał do jej rodziców.
W jednej kwestii sąd zgodził się z obroną, że nie było to zabójstwo planowane, bo inaczej faktycznie byłoby lepiej przygotowane.
Obrona sugerowała, że właśnie, gdyby Jan planował to zabójstwo to lepiej b y się przygotował.
I tutaj sąd się zgodził. A zatem prawdopodobnie doszło do jakiejś ostrej wymiany zdań, jakiejś kłótni i stało się to pod wpływem emocji. Było niezaplanowane. Sprawa Jana była później wielokrotnie omawiana wśród różnych prawników a casus Jana był wykorzystywany m. in. w konkursie na aplikantów adwokackich oraz w konkursie dla studentów prawa. Jan dalej nie przyznawał się do winy a po wyroku postanowił się od niego odwołać.
Kilka miesięcy poźniej Sąd Apelacyjny we Wrocławiu podtrzymał ten wyrok, jedynie podkreślił, że nie zgadza się, że oskarżony działał z premedytacją. W uzasadnieniu czytamy: „tak inteligentny człowiek lepiej by się przygotował. Upozorował nieszczęśliwy wypadek lub mord na tle rabunkowym. Nie zrobił tego.
Mimo, że Jan nie zgadzał się z wyrokiem i nie przyznawał do winy to jednak przyjął go z pokorą a w więzieniu zachowywał się wzorowo. W zakładzie karnym miał taką opinię:
„Od początku był wzorowym więźniem, żył jakby swoim życiem….” (cytat od innego dawcy, chyba z Łaniewskiego).
Aplikacja napisana przez jego adwokata była chwalona. Sugerowano, że była błyskotliwa i dobrze przemyślana. Jednak niczego nie dała (…).
W 1998 roku do kancelarii prezydenta przyszedł list. Przykuwał uwagę między innymi tym, że było mnóstwo błędów ortograficznych, interpunkcyjnych ale także tym, co było treścią tego listu. Ktoś sugerował w nim, że to on jest winien a nie Jan. Nadawcą był Wacław M., który twierdził, że po tym jak obejrzał dokument „Sprawa Martyniki” Krzysztofa Tchórzewskiego uznał, że musi się przyznać (reklama) Nadawca sugeruje, że obserwował Martynikę., że mu się podobała i w końcu nie wytrzymał, zaatakował ją. Chciał, aby uprawiała z nim seks, a ona się wzbraniała. Powiedział, że jeżeli da mu, to wtedy jej się nic nie stanie. Wtedy też miał ją uderzyć pięścią koło oka. Potem zaniósł ją do wanny, aby jak sugeruje wypłukać ślady biologiczne. W tym momencie kobieta się ocknęła a on spanikował. Zakończył list tym, że prosi o łaskę dla Jana, którego nazywał mężem Martyniki.
Sześć lat później do Kancelarii Prezydenta przychodzi list z datą 27 marca 1998 roku. Najeżony błędami ortograficznymi jak pole minowe jest bełkotliwym przyznaniem się do winy innego człowieka niż Jan S. Nadawca listu, niejaki Wacław M. twierdzi, że go napisał po tym, jak obejrzał w TVP dokument Krzysztofa Tchórzewskiego pt. „Sprawa Martyniki” (…).
„Ta Martyna była ładna. Przyjeżdżał do niej monsz czy kochaś samochodem. Stawiał go blisko domu. Wiadomo było czy jest z nim, czy sama. Nie dawała mi spokoju. W nocy miałem jom w głowie. Tej nocy samochodu nie było. Pomyślałem, że zajdę do niej. Może się uda (…). Zaraz otworzyła drzwi i znalazłem się w jej pszedpokoju. Chciałem jej powiedzieć, żeby była cicho. Że jej nic nie zrobię. Żeby mi dała raz (…).
Następnie opisuje, jak zaniósł ją do wanny (w domyśle - wcześniej zgwałcił), żeby wypłukać ślady biologiczne. Ale kobieta odzyskała przytomność, zaczęła krzyczeć, złapała go za bluzę i walczyła o życie (…).
„Proszę pana Prezydenta o łaskę dla menża tej Martyniki, który ma siedzieć w wienzieniu do śmierci hociasz jest niewinny. Teraz jak pan Prezydent to wie to bendzie mi lżej.”
Waldemar został sprawdzony i w tamtym czasie mieszkały trzy takie osoby o tym imieniu i nazwisku, natomiast jeżeli chodzi o ten adres to nie pokrywał się z tymi danymi. Po wszystkim została notatka urzędowa, że nadawca nie istnieje.
Prokuratura i policja sprawdzają, czy jego autor, Wacław M. mieszka pod podanym na kopercie adresie: przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie. Nie mieszka. Nikt nie zna osoby o takim nazwisku. Na terenie budynku są dwa lokale o tym samym numerze. Pod jednym adresem mieści się firma, pod drugim mieszka rodzina C., która właśnie jest na wczasach.
Na terenie Warszawy zameldowane są tylko trzy osoby o takim imieniu i nazwisku.
W aktach nie ma informacji, czy zostały sprawdzone. Jest tylko notatka urzędowa, że nadawca nie istnieje.
10 stycznia 2002 roku stało się coś czego nikt się nie spodziewał. Prezydent Aleksander Kwaśniewski ułaskawił Jana. Około godziny 14.00 niczego nieświadomy mężczyzna usłyszał, że ma iść na wokandę sądu penitencjarnego. Strażnik przyniósł mu formularz, nie było jednak zaznaczone, w jakiej sprawie. Przed sędzią stanął 53 – letni mężczyzna w okularach, niewysoki, posiwiały, krótko ostrzyżony. Gdy usłyszał o tym, że otrzymał ułaskawienie od prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego po prostu wrócił do biblioteki bez euforii, bardzo spokojny, potem uporządkował swoje biurko i zabrał rzeczy. Jedynie co powiedział to to, że wreszcie będzie mógł udowodnić, że jest niewinny. Z tego wszystkiego zapomniał swoich okularów. O 16.30 był wolnym człowiekiem. Gdy opuścił mury więzienia nikt na niego nie czekał.
10 styczeń 2002. Od aresztowania Jana mija jedenaście lat i pięć miesięcy. Jest godzina 14.00, kiedy do więziennej biblioteki, gdzie pracuje wchodzi strażnik z formularzem do wypełnienia. Jan ma stawić się na wokandzie sądu penitencjarnego. A ten informuje go o ułaskawieniu przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
„Jan wrócił do biblioteki.
- Bez euforii, bardzo spokojny - opowiada kierowniczka biblioteki. - Uporządkował biurko, zabrał rzeczy. "Wreszcie będę mógł udowodnić, że jestem niewinny" - powiedział tylko. Zapomniał okularów.
Poszedł do celi. Spakował się, podpisał obiegówkę. Zapomniał o maszynie do pisania. Wyszedł o 16.30. Nikt na niego nie czekał[2]”. (to cytat z tekstu Anety Augustyn i M. Maciejewskiego z GW, oczywiście powtórzony z mojego tekstu, albo ze źródła).
Kancelaria prezydenta nie odpowiedziała na prośbę uzasadnienia tej decyzji, ale w 2006 roku min. Jolanta Szymanek – Deresz tłumaczyła: (tu nie mój cytat).
Przez ostatnie 1,5 roku o ułaskawienie Jana starał się jego ojciec. Był także wspierany przez zaprzyjaźnionego z nim Marka Edelmana. Mężczyzna także napisał list do prezydenta, w którym bronił Jana twierdząc, że zna go od dziecka i to niemożliwe, aby ten dokonał takiej zbrodni.
Przez półtora roku o ułaskawienie Jana starał się jego ojciec. Wspierał go w tym zaprzyjaźniony z nim od wielu lat Marek Edelman, przywódca powstania w warszawskim getcie.
W 1997 roku pisał do prezydenta: "Znam tego chłopca od drugiego roku życia - bawił się z moimi dziećmi w piaskownicy. Nie jest to typ zdolny do popełnienia morderstwa z premedytacją"[3]. (ode mnie a ja cytuję GW).
Sama decyzja zapadła 5 grudnia 2001 roku ale Janowi została przekazana na początku stycznia 2002. Ojciec Jana od tej pory nie planował wypowiadać się w mediach, jedynie powiedział, że cieszy się, że jego syn wyszedł z więzienia i na tym poprzestanie. Ułaskawienie wiązało się z tym, że Jan otrzymał pięcioletnie zawieszenie wyroku. Oznaczało to, że jeżeli w tym czasie popełni jakieś przestępstwo to wróci do więzienia. Tak się jednak nie stało.
Decyzja o ułaskawieniu zapadła 5 grudnia 2001 mimo sprzeciwu sądów okręgowego, apelacyjnego i zwolenników zaostrzenia kar dla sprawców morderstw, w tym członków Prawa i Sprawiedliwości (…). Ojciec Jana był szczęśliwy, że syn wyszedł z więzienia. Powiedział, że nie będą się wypowiadali do mediów, bo i tak nie są obiektywni. A na opinie innych nie mają wpływu.
Akt prezydenckiej łaski dokonuje się wobec Jana na zasadzie warunkowego zwolnienia, czyli będzie na pięcioletnim okresie próbnym. Jeśli popełni przestępstwo wróci do więzienia by odbyć resztę kary (13 lat i siedem miesięcy).
Nie popełnił. Nie wrócił.
Rodzice Martyniki nie kryli oburzenia, że morderca ich córki został wypuszczony na wolność.
Powtarza to, co ja również cytowałam. Wypowiedź jednego z pracowników TVP:
Jeden z reżyserów TV: - Cała ta historia to wielki znak zapytania. Mówi się nawet, że krył kogoś[4].
Tak samo przekonany był Henryk Rossa:
„Boleję, że wtedy nie było kasacji i że nie rozpatrywał tego inny sąd poza Wrocławiem, z dala od całej tej atmosfery. A próbę wniesienia rewizji nadzwyczajnej prokurator generalny odrzucił. Uważam, że Jan S. jest niewinny. Wszelkie wątpliwości powinno się rozstrzygać na korzyść oskarżonego, a tych było mnóstwo, także z powodu nienależytego zabezpieczenia śladów przez policję”[5].
Jak potoczyły się losy Jana po wyjściu? Okazuje się, że trafił na kogoś kto sprawił, że znów był szczęśliwy. Pod koniec lat 70. poznał Darię Trafankowską, aktorkę. Para spotkała się na urodzinach u przyjaciół. Później każde poszło w swoją stronę aż w 2002 roku ich drogi znów się skrzyżowały. Pięć miesięcy później byli już zaręczeni. Niestety ich szczęście nie potrwało długo, bo w lipcu 2003 roku kobieta usłyszała, że ma raka trzustki. Choroba była już w zaawansowanym stadium. A 9 miesięcy później Daria Trafankowska odeszła.
W jednym z ostatnich wywiadów mówiła: „Jestem kochana i kocham. Umrę otoczona miłością”.
Mówiła o nim „mój Jaś”. Poznali się w łódzkiej filmówce pod koniec lat 70. Kiedy los zderzył ich ponownie, minęło 20 lat. Tyle czasu się nie widzieli. Był rok 2002. Jan wyszedł z więzienia. Daria Trafankowska, aktorka, zobaczyła go na urodzinach u przyjaciół (…).
Niestety w lipcu 2003 Daria Trafankowska usłyszała, że ma raka trzustki. Zbyt późno. Już miała przerzuty do wątroby. Lekarze dawali jej dwa miesiące życia. Przeżyła dziewięć.
Dorocie Wellman mówiła: „Jestem kochana i kocham. Umrę otoczona miłością”.
W 2006 roku na podstawie historii Jana Wiesław Saniewski nakręcił „Bezmiar sprawiedliwości”. Do współpracy zaprosił m.in. mecenasa Malickiego. Z wywiadu, który udzielił możemy się dowiedzieć, dlaczego zrobił ten film. Odpowiedział: chciałem by widz zobaczył jak po serii błędów w postępowaniu przygotowawczym można skazać człowieka bez jednoznacznych dowodów świadczących o jego winie. Skazać jedynie na podstawie wiarygodnego motywu.
Mec. Andrzej Malicki który przed laty był pełnomocnikiem rodziców Martyniki był współautorem scenariusza do tego filmu. Podzielił się także swoimi przemyśleniami mówiąc o Janie: znamienna jest jego reakcja, gdy odnalazł jej ciało w łazience. Nawet nie próbował sprawdzić, czy Martyniuka żyje, bo wiedział dobrze, że nie. I to go zdradziło. Jego dramat polegał na tym, że nie potrafił podjąć męskiej decyzji i dokonać wyboru.
(…)
Jeśli chodzi o to, co dzieje się z Janem obecnie to z tego co wyczytałam dalej pracuje w telewizji, natomiast nie ma do końca pewności, której. A i ja bym nie chciała podawać takich informacji.
To wszystko, jestem ciekawa co o tej sprawie sądzicie i czy uważacie, że w tej sprawie zapadł słuszny wyrok. A jeśli tak to co sądzicie o ułaskawieniu? Co się w ogóle według was mogło przydarzyć Martynice. Czy faktycznie mógł to być nieszczęśliwy wypadek czy zaplanowana zbrodnia. Z góry dziękuję za wasze komentarze, wszelkie polubienia, udostępnienia, subskrypcje. To dzięki wam tren kanał dalej może się rozwijać. Dziękuję również osobom wspomagającym mnie na youtube oraz na Patronite (tu wymienia imiona).
I przeprasza, że coś powtarzała, pomyliła albo mówiła nie swoim głosem, ale jest podziębiona a zależało jej by ten odcinek powstał jak najszybciej.
Dziękuję za wyrozumiałość a teraz życzę wam wszystkiego dobrego, dużo zdrówka, uważajcie na siebie, miłego dnia. Dobranoc, do usłyszenia.
Tak, do usłyszenia, dziękuję za przepisanie mojego reportażu w sposób infantylny, miejscami nielogiczny i wodolejski, poza tym, że bezczelny.
[1] Aneta Augustyn, Wieża Ciśnień, dodatek do GW Wrocław nr 40, wydanie z dnia 16/02/2007, str. 4 [2] jw. [3] jw. [4] Aneta Augustyn, Marian Maciejewski, Magazyn dodatek do Gazety Wyborczej nr 38, wydanie z dnia 14/02/2002, str. 15 [5] J.w.
Comments